Inne

Ile dni, tyle wrażeń

Ciekawe, że kiedy mam zbyt wiele rzeczy do zrobienia, potrafię tak zaplanować dni, że mam więcej czasu na wypoczynek niż wówczas, kiedy nie mam obowiązków i zawodowych terminów. Październik miał być leniwy i tylko w pisaniu powieści tudzież w rodzinnym życiu. Tymczasem stało się inaczej i nagle ciekawe propozycje zaczęły kolidować z już ustalonymi terminami, co dla mnie oznaczało logistyczną szwoleżerkę. Tylko terminy wizyt u lekarzy musiały pozostać niezmienne, bo wiadomo, jak trudno je wysępić od służby zdrowia.
Świadomość, że wstąpiłam w wiek „szpitalny” nie przysparza mi dobrego humoru. Okazało się jednak, że dzięki potulnemu oczekiwaniu przed gabinetem lekarzy, zdążyłam przeczytać książki, na temat których prowadziłam lub będę prowadzić (bo to dopiero połowa miesiąca) spotkania z autorami: Bartosza Wielińskiego „Źli Niemcy”, Ellen Mattson „Greta Garbo. Moja miłość” (tłum. Justyny Czechowskiej), Remigiusza Grzeli Wybór Ireny.
Każdą z nich polecam wnikliwej lekturze, każdą z innego powodu. Mam w planie pisanie o nich, jak tylko ukończę pisanie swojej powieści, co stanie się za tydzień.
Zobaczyłam również film Magdaleny Piekorz „Zbliżenia” i ponieważ poruszył mnie na tyle, że nie przestaję o nim myśleć od kilku dni, więc o nim również osobno napiszę

Pomiędzy robię sobie przyjemności, jak ta wczoraj, kiedy na zaproszenie teatru Korez wzięłam udział w głośnym czytaniu „Cholonka” Janoscha. Zaproszeni czytali w gwarze śląskiej, na bieżąco przerabiając tekst literacki. I było to cudne. Co raz to widownia wybuchała śmiechem. Kiedy natomiast ja zaczęłam czytać, okazało się, że czytam zupełnie inną powieść. Najlepiej to skomentował dyrektor teatru, Mirosław Neinert, który powiedział: Kiedy ty czytasz, wszystkim się chce płakać ze wzruszenia, a nie ze śmiechu.

Aby było wesoło, zrobiliśmy sobie w domu Dzień Lewusa i Dzień Szalonej Fryzury. Czego się nie robi dla dzieci, by zobaczyć, jak się cieszą.
Uczę się od wnuków, bo u nich w szkole są takie dni. Są również dni w różnych kolorach. Podoba mi się, że szkoła wymyśla wiele rozrywek. Nic dziwnego, skoro dzieci spędzają w niej czas od rana do 17.
Dzień Lewusa polega na tym, by ubierać się w ubrania założone na lewą stronę. Fryzura, wiadomo, im dziwniejsza, tym lepsza. W moich szkolnych latach obowiązywały granatowe fartuchy, szyte z błyszczącej podszewki, z tarczą na rękawie i białym kołnierzykiem. Chciałam coś odmienić w stroju i starsza siostra uszyła mi fartuch z tzw. zerówki (materiał nie miał połysku). Na lewej piersi miałam małą kieszonkę, na której wyhaftowałam sobie czerwoną muliną literę M. Krzywo na mnie patrzyli nauczyciele, ale nie zmieniłam niczego.
U wnuka w szkole tez obowiązuje jednolite ubranie. Czerwone bluzy na co dzień, białe na uroczystości, z krótkim rękawem na lato, z długim na zimę. Na bluzach typu „polo” przyszyte jest logo szkoły. Szalona fryzura to u mnie nie problem. Nawet za bardzo się charakteryzować nie muszę, wystarczy, że nic nie zrobię po przebudzeniu.

Przede mną targi książki w Krakowie, w nowym miejscu, którego jestem bardzo ciekawa.
Pomiędzy czytam wiersze Krystyny Lars z nowego tomiku „zaprosimy do nieba cały świat”. Jakże one inne od tych w poprzednich tomikach. Lubię, kiedy poeta zmienia dykcję, co nie znaczy, że zmienia wrażliwość.

in / 1276 Views

Brak komentarzy

Napisz swoją opinię

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.