– Niech no tylko obronię doktorat, czasu będzie więcej – pocieszała matkę, bardziej jednak siebie.
Nie miała nawet siły opowiadać, jakie dołki pod nią kopano, jakie przeszkody nagle się piętrzyły. Teraz jej domysły stały się faktem. Zaczęło się od poprawek, te przyjmowała spokojnie, w końcu po to jest promotor, by wskazywał błędy, a doktorant je poprawiał. Udoskonalała tabele, robiła statystyki.
– Liczby zamienić na procenty? Proszę bardzo.
– To nie może być powiedziane wprost – irytowała się promotorka.
– Jak to nie może, skoro tak jest – oburzała się Królowa.
– W tym doktoracie nie może paść słowo „ołowica” ani to, że dzieci są zatrute przez hutę.
– Przecież są, mam na to dowody w postaci pięciu tysięcy przebadanych dzieci.
– I dobrze, że praca jest tak udokumentowana, pani to wie, i ja to wiem, ale to nie może być powiedziane tak kawa na ławę.
– Nie ubiorę tego w metafory, nie jestem poetką – broniła się Królowa.
– Wy tu, Królowa, żurem się nie lejcie, sami wiecie, o co chodzi, więc trzeba tak sformułować tezy, aby wilk był syty i owca cała, wicie, rozumicie, prawda?
Królowa opuszczała ręce, ale nie poddawała się, miała nadzieję, że dołączy wypowiedzi innych lekarzy, pracowników huty. A tu nagle wszyscy dziwnym trafem nie mieli ani czasu, ani kompetencji.
– Chce pani mieć ten doktorat?
– To oczywiste, że chcę, przecież pracę napisałam, teraz tylko chcę ją obronić.
– To trzeba dać uszy po sobie, jak wierny pies, może warto nieco ukryć dane – promotorka ściszyła głos.
Jak wierny pies, jak pokorne cielę, które dwie matki ssie, nieraz słyszała te słowa. To prawda, nauczyła się pochylać głowę, by fala, która nadciągała, zaledwie ją obryzgała, a nie przewróciła, ale bez przesady, istnieją przecież granice, musi być jakaś pestka, której nikt nie nagryzie, w co nie przestaje się wierzyć, pomimo wszystkich srebrników i kompromisów. Mogła tysiąc razy pochylać głowę, ale jednego nie, za żadną cenę.
– Przecież wie pani, jak jest, ułatwiłam badania, wszędzie dawałam zielone światło, chodziło przecież o dobro dzieci, ale teraz więcej już zrobić nie mogę, wie pani dlaczego, prawda? – promotorka włączyła radio.
– To sugestie samego generała Ziętka, on jest po naszej stronie, tyle że i jego gnębią. Kto? Wiadomo. Ten zimowy pan, dochtórko, ten Grudzień. Jonek jest jego przyjacielem, a Jonek jest rektorem Akademii Medycznej, widzi pani teraz, jaka to skomplikowana sieć uzależnień – szeptała.
Królowa siedziała oniemiała.
– Powiem pani jeszcze jedno, straszono mnie więzieniem.
– Kto, na Boga!
– Boga w tę sprawę nie mieszajmy, on się nijak ma do czynników wielce partyjnych.
– Pani profesor, ale przecież recenzji jeszcze nie ma, prawda? Może więc nie wszystko stracone? To nie może się nie udać, tyle nieprzespanych nocy, tyle przebadanych dzieci.
– Widziała pani kiedyś tę prawdę, Królko? Jaki ona ma kolor? Jaki?
– Widziałam prawdę, pani profesor, jest żółta i śmierdząca jak wyziewy z huty i karłowata jak nasze chore dzieci – powiedziała Królowa odważnie, czując, że ratuje w sobie pestkę.
– Za tydzień będą recenzje, dam pani znać. Teraz już nie ma co rozdzierać szat i tak są podarte jak stare gacie z ruską gumą.
Kiedy Królowa wracała po tej rozmowie, mijający ją na korytarzu szpitalnym kolega po fachu, powiedział: – Dziewczyno, nie walcz, bo tego doktoratu nie obronisz.
– Zajac, nu pogodi – roześmiała się w głos. Oglądała z dziećmi tę radziecką kreskówkę o przygodach Wilka, który próbuje dopaść sympatycznego Zająca. Z tej gonitwy Zając zawsze wychodzi cało, a Wilkowi pozostają tylko śmieszne pogróżki.
I oto znów siedziała w gabinecie profesorki. Czytała recenzje kilka razy i nie wierzyła oczom. Obie były negatywne, co oznaczało, że praca jest odrzucona.
– Pani profesor, przecież to są tak głupie uwagi, że mogłabym wszystko wyjaśnić i wyprostować w ciągu kilku minut.
– Nikt tego od pani nie żąda.
– Ale ja chcę na te zarzuty odpowiedzieć, proszę mi tylko dać egzemplarz mojej pracy.
– Nie mam. Wszystkie są u rektora Józefa Jonka. Przecież podpisała pani pismo, że oddaje oryginał i kopie, i że to są wszystkie istniejące egzemplarze. Było tam napisane, że prace są do zwrotu?
– Chyba nie było.
– No widzi pani, nie było. Ja też się na tym piśmie podpisałam. Do waszej wiadomości tylko powiem, że oryginał i kopie zamknięte zostały w tajnym sejfie rektora. Rozumie pani, czym jest tajny sejf?
– Nie bardzo.
– To może chociaż pojmie pani, kim jest sam Jonek?
– Jest rektorem.
– Mało tego, jest przyjacielem samego Zdzisława Grudnia, śląskiego I sekretarza, rozumiecie?
– W takim razie pójdę do generała Ziętka albo i do samego Gierka.
– Królko, wy się klupnijcie w łeb, z czym pójdziecie, macie tę pracę? No, chyba że macie jakiś egzemplarz dodatkowy, to od razu mówcie, bo jeszcze za was wszyscy tu zostaniemy pogrzebani.
– Czyli tylko tytuł mi pozostał z całej mojej pracy? I to taki zamotany? A mógł być jak obuchem w łeb: „Zatrucie ołowiem dzieci Szopienic”.
Profesor Hager-Małecka nie wiedziała, co zrobić z lekarką, której praca nie zasługiwała na zaprzepaszczenie. Z jednej strony żal jej było swojej współpracownicy, z drugiej nie mogła narazić swojej kariery. Przecież dzieci będą nadal leczone, większość z 621 rodzin otrzymała już mieszkania. Czy to mało? Nie ma co rozdzierać szat, jeden doktorat więcej, jeden mniej.
– Niech pani teraz jedzie do domu i się prześpi.
Królowa wyszła bez słowa. Poczuła, że nogi uginają się w kolanach, a w głowie jej się kręci. Przycupnęła na ławce, ścisnęło ją w gardle. Płakała bezgłośnie, choć miała ochotę wyć. Kiedy była już blisko domu, na Kościuszki, zobaczyła witrynę sklepu z pasmanterią. Wyszła ze sklepu z torbą pełną mulin, kordonka, z zestawem igieł do haftowania, nożyczkami hafciarskimi, tamborkiem, akcesoriami do kopiowania wzoru, kawałkami lnu, tiulu, kanwą.
W domu rozpakowała kupione cuda.
– Po co to, mamo? – zapytała Justynka.
– Będę dziergać i haftować, trzeba świat upięknić.
– Umiesz to robić?
– Jeszcze nie, ale się nauczę.
Tylko matka lekarki wiedziała, co to może oznaczać.
– Nie martw się, córeczko – powiedziała. – Oliwa zawsze sprawiedliwa i na wierzch wypływa, nie teraz, to kiedyś, wspomnisz moje słowa.
Fragment powieści Drukowany w Gazecie Wyborczej 25 czerwca 2021 roku. Strony lokalne. Katowice.
_______________________________________________
Jolanta Wadowska-Król, dzielna lekarka nazywana Matką Boską Szopienicką, została w czwartek doktorem honoris causa Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach.
W latach 70. była pediatrą w przychodni w Katowicach-Szopienicach. Zwróciła uwagę na to, że u wielu jej małych pacjentów występuje ołowica. Winowajcą była funkcjonująca w dzielnicy Huta Metali Nieżelaznych. Wadowska-Król swoimi spostrzeżeniami podzieliła się z prof. Bożeną Hager-Małecką, która była wojewódzkim konsultantem medycznym. W rezultacie udało się przebadać 4,5 tys. miejscowych dzieci. Te najbardziej chore z pomocą Wadowskiej-Król wysłano do sanatoriów w Istebnej i Rabce. Władze zburzyły też domy stojące najbliżej huty, gdzie skażenie było największe, i przeprowadziły lokatorów do nowych mieszkań. Lekarka pomagała również rodzinom w sprawach sądowych, które założyli przeciwko hucie. Składała zeznania, pokazywała dokumentację medyczną. Wyniki badań przedstawiła w 1974 r. w swojej rozprawie doktorskiej, ale z powodu nacisków władz państwowych do obrony doktoratu nie doszło. Wszystkie egzemplarze rozprawy w tajemniczy sposób zaginęły.
Po latach Uniwersytet Śląski postanowił naprawić tę niesprawiedliwość i nadać lekarce tytuł doktora honoris causa. – Badania pani doktor przyniosły nie tylko zmiany w terapii i profilaktyce, ale też przełożyły się na efekt społeczny, wiążąc naukę z korzyściami ludzkimi – mówi prof. Ryszard Koziołek, rektor UŚ. Sylwetkę Wadowskiej-Król przedstawiła w 2013 r. „Gazeta Wyborcza” w reportażu „Ołowiane dzieci człapią jak bociany”. Kilka lat temu lekarka z Szopienic dostała również medal od władz Śląskiego Uniwersytetu Medycznego – za działalność społeczną i promowanie uczelni, a od rzecznika praw obywatelskich – odznakę honorową „Za Zasługi dla Ochrony Praw Człowieka”. Jest ponadto honorowym obywatelem Katowic, laureatką Nagrody im. Wojciecha Korfantego i bohaterką muralu przy ul. Gliwickiej w Katowicach. Uczennice LO im. Mickiewicza w Katowicach nakręciły o niej film „Matka Boska Szopienicka”.
Marta Fox podczas pracy nad książką „Moja Ołowianko, klęknij na kolanko” korzystała ze stypendium Marszałka Województwa Śląskiego. Książka ukaże się we wrześniu bieżącego roku w wydawnictwie IBIS.
1 komentarz
Czekam z utęsknieniem.