Atrakcją mojego dzieciństwa były karpie pływające w wannie. Chciałam i moim dziewczynkom zrobić frajdę, więc żywym karpiom pozwoliłam się rozpanoszyć w wannie, do której wychodził wąż odpływowy od pralki automatycznej, podłączonej po partacku, co wówczas mało komu przeszkadzało. Biedne rybki, krótki był ich żywot, bo ogarnięta manią sprzątania i prania, zapomniałam o nowych lokatorach. Mam więc na sumieniu życie dwóch karpi. I choć od tej pory kupuję karpia wypatroszonego, to nie czuję bym odpokutowała tamtą przewinę.
Jeśli wigilijny karp jest tradycją, to zaledwie półwieczną, sięgającą czasów PRL-u, kiedy to wmówiono społeczeństwu, że bez karpia nie ma prawdziwych świąt. Ówczesny, komunistyczny minister przemysłu Hilary Minc wprowadził go do wigilijnego jadłospisu projektem “karp na każdym wigilijnym polskim stole”. Karp wyparł szczupaka, karasia i lina. Być może karp był jakimś rozwiązaniem, skoro trudno było o inne wiktuały. Lubię smak karpia, więc nie rezygnuję z niego w wigilię. Ze śląskich potraw ulubiłam sobie makówki. Nijak jednak nie potrafiłam polubić moczki, a co dopiero siemieniotki.
Dzisiaj młodzi nie przyjmują bezkrytycznie zwyczajów. Są bardziej świadomi swoich potrzeb i potrafią stawiać granice, strzegące własnej niezależności. Nie pozwalają sobie wmówić, że „lepszość” rodziny polega na trzymaniu jej w karbach, czyli na smyczy tradycji. Jeśli mają inną wizję świąt, mówią o tym wprost. Świętowanie rozszerzają o grono przyjaciół, a menu o potrawy z różnymi gatunkami ryb, nietradycyjnie przyrządzanymi.
Kiedyś i ja marzyłam, by spędzać wigilię wedle własnego widzimisię, ale nie miałam odwagi powiedzieć tego ani teściom, ani mamie. Nie miałam odwagi się zbuntować, ani walczyć o swoje chciejstwa. Rodzice odebraliby takie zachowanie jako niewdzięczność. Zapewne do głowy by im nie przyszło, by dziecko, choćby i dorosłe, mogło się buntować przeciwko obowiązkowi rodzinnej wigilii, mającej wymiar zastawionego stołu, prezentów i wspólnie śpiewnych kolęd. Dlatego nie mieliby wyrozumienia dla argumentów, że święta można by spędzać z przyjaciółmi i poza domem. Nieraz maskowali zapewne uczucie zmęczenia, ale czegóż się nie robi dla rodziny i świątecznych spotkań w jej gronie.
W życiu widocznie tak jest, że trzeba się sparzyć i odmrozić sobie uszy, może także mieć na sumieniu karpia, by zrozumieć, że dorosłość trzeba sobie wypracować, bo ani jej dostać nie można, ani kupić. Dlatego, choć powielałam rodzinne i obyczajowe skrypty, to czułam, że dzieciom trzeba pozwolić odfrunąć, także spędzić wigilię po swojemu, a jeśli dało im się dużo miłości, relacje będą prostsze, bo szczere i bez niepotrzebnego wzbudzania poczucia winy.
Wszystko się zmienia, kiedy na świat przychodzą wnuki. Wówczas powrót dzieci na rodzinne łono staje się oczywistością. Czas zatoczył koło i znów dzieci radośnie przywracają do łask zwyczaje, od których próbowały uciekać. Przypominają sobie dzieciństwo w blasku świec, ekscytujące oczekiwania na pierwszą gwiazdkę, smaki potraw i to samo chcą podarować swoim dzieciom.
Są dwie rzeczy w mojej rodzinie, śląskiej z racji miejsca urodzenia, a nie korzeni, które przechodzą na kolejne pokolenie. Jedna przejęta od śląskich kobiet: Okna muszą się błyszczeć, dlatego tuż przed świętami raz jeszcze je pucuję, nie bacząc na mróz i śnieg. Tym bardziej szyby muszą być czyste, im mniej firanek w nich zawieszam, zgodnie z modą na przestrzeń i widoki za szybami.
Druga to prawdziwy stół, zajmujący centralne miejsce w mieszkaniu, rozpierający się dumnie na czterech nogach, najczęściej pośrodku głównego pokoju. Nie rezygnowałam z niego nawet wówczas, kiedy panowała moda na ławy i inne okolicznościowe erzatze. Stół to przecież metafora wspólnoty, miejsca spotkania, więzi. Jeśli do niego zasiadamy to nie po to, by się kłócić, ale by biesiadować, rozmawiać, szukać porozumienia, cieszyć się wspólną obecnością, także by uczyć dzieci zachowania się przy nim. Okrągły stół jest najbardziej demokratyczną jego wersją, bo przy nim każdy jest w takiej samej odległości od centrum.
Bywały smutne wigilie Bożego Narodzenia: pierwsze bez ojca, matki, męża, w stanie wojny, kiedy zabito 9. górników z „Wujka”, czy ta, kiedy podczas smażenia karpia, zobaczyłam, co dzieje się w Rumunii. W tym roku też nie ma „wesołych świąt”, bo nie sposób zapomnieć o tym, co dzieje się w u nas i w Aleppo. Jednak przynajmniej przy wigilijnym stole zapomnijmy o worku judaszów, codzienności pełnej jadu i głupoty, podziałach, jedynie słusznych racjach, pogoni za sukcesem i mamoną. Życzmy sobie zdrowia i miłości. Bez wszystkiego innego można żyć.
PS. Pytanie: Dlaczego te karpie, nie mówiąc o innych rybach, są takie drogie?
Brak komentarzy