Obecna ulica Chorzowska kojarzy mi się z pewnym mocnym wierszem Antka Pawlaka, poety z Gdańska. Gdzie Rzym, gdzie Krym, gdzie Gdańsk, gdzie Katowice, pomyślicie Państwo. Otóż poezja nie zna granic ni kordonów, jak rewolucyjnej pieśni zew. Ilekroć tą ulicą przejeżdżam, tyle razy sobie ten wiersz przypominam. By jednak rzecz wyjawić, najpierw o samej ulicy kilka faktów przypomnę
Ulica Chorzowska wiele razy zmieniała nazwę. W latach 1871-1922 była to Königshütter Straße, w latach 1922-1939 kolejno to: Szosa Królewsko-Hucka, znów Chorzowska, potem Katowicka. W czasie wojny wrócono do niemieckiej nazwy Königshütter Straße. Po wojnie, zapewne w całym okresie Polski Ludowej, czyli od 1945 do 1989 nazywała się ulicą Feliksa Dzierżyńskiego. Nazwę obecną powrócono ponownie w pierwszym etapie dekomunizacji.
Ulica ma niespełna pięć kilometrów, biegnie wzdłuż Koszutki i osiedla z niebieskimi blokami, zaprojektowanego przez Stanisława Kwaśniewicza, wzdłuż Dębu, osiedla Tysiąclecia, łączy Katowice z Chorzowem, w dużej części pokrywa się też z Drogową Trasą Średnicową (DTŚ). Na całej długości jest częścią drogi krajowej nr 79. Rozpoczyna się przy rondzie generała Jerzego Ziętka, krzyżuje z aleją Wojciecha Korfantego i Walentego Rozdzieńskiego, potem z ulicą Sokolską, ma dwa tunele, co znacznie ułatwia ruch tranzytowy na osi zachód-wschód. Kończy swój bieg przy granicy miast, obok deptaku do Stadionu Śląskiego, zmieniając nazwę na ulicę Katowicką.
Trzeba przyznać, że z roku na rok wygląda coraz bardziej imponująco, szczególnie z okien samochodu, kiedy staje się arterią, i z tej pozycji pyszni się biurowcami, wieżowcami, Centrum Handlowym Silesia, wybudowanym na miejscu dawnej kopalni Gottwald i Kleofas, gdzie zachowano wieżę wyciągową szybu „Jerzy”, objętą ochroną konserwatorską.
W zależności od odcinka Chorzowska ma od 6 do 12 pasów ruchu, od 3 do 6 w każdą stronę. Już od dawna nie ma przy niej huty „Marta”, ani huty „Baildon”, ani hali sportowej tejże huty z charakterystycznymi pięćdziesięcioma linami, podtrzymującymi dach.
W miejscu dawnej huty w latach 2013-2018 zbudowano zespół czterech 12-kondygnacyjnych budynków biurowych o nazwie Silesia Business Park. Pozostał zespół kościoła św. Jana i Pawła Męczenników, wpisany do rejestru zabytków, wzniesiony w roku 1873 i przebudowany w latach 1901-1902 według projektu Ludwika Schneidera. Pozostało też kilka zabytkowych kamienic pod numerami 186, 188, 200, 202. Już w roku 1897 wzdłuż drogi uruchomiono linię tramwajową do Królewskiej Huty. Kursował nią tramwaj parowy, a od 1907 roku tramwaj elektryczny, jadący aż do Bytomia.
W latach PRL-u patronem ulicy był Feliks Dzierżyński (1877-1926), działacz komunistyczny, twórca pierwszych sowieckich organów bezpieczeństwa, uważany też za jednego z twórców państwa radzieckiego. Stał się symbolem terroru, zyskując miano Czerwonego Kata. Pamiętam (ze szkoły), że Feliks Dzierżyński pisał wiersze, ale i tłumaczył Puszkina, grał na fortepianie. Tak więc nic dziwnego, że kiedy jestem na tej ulicy, myślę o Dzierżyńskim, wszak czas tej nazwy to moja młodość. Myślę też o Antku Pawlaku, poecie i dziennikarzu z Gdańska, którego przewrotny wiersz z 1981 roku pod tytułem „Feliks Dzierżyński chce wyjechać na wieś” stał się legendą. Zanim powiem, dlaczego, przytoczę go w całości:
zostawić za sobą Moskwę
choć na chwilę z dala od
głodu akt komisarzy
i pocących się ze strachu wrogów
zanurzyć się w ciszy
położyć dłoń na głowie syna
wyciągnąć się na mchu
powiedzieć: spójrz Jaśku
jak tu pięknie
jak tu cicho
ile tu drzew
do wieszania
Wiersz miał być drukowany pod koniec roku 1981 w kwartalniku literackim „Punkt”. Gdańska cenzura go przepuściła, bo niekumany cenzor dał sobie wmówić, że to wiersz idylliczny, świąteczny o dobrym i rodzinnym Feliksie, który chce z synkiem wieszać cacka na choinkach. Pismo poszło do drukarni i ukazało się w nakładzie 5 tysięcy egzemplarzy. I wtedy z samej stolicy, wystraszonej groźbami ambasady ZSRR, przyszedł rozkaz, że trzeba nakład przemielić. I o mało tak by się stało, gdyby nie to, że ktoś wpadł na pomysł, by z tegoż pisma wyciąć tę stronę z wierszem Antka Pawlaka. Tyle, że było to 5 tysięcy stron. Zaciągnięto do tej pracy na kilka dni drużynę harcerzy. Od tego czasu poeta Pawlak ma uraz do harcerzy i do seksu, ale do seksu z powodu dwóch innych wierszy, które temat tego felietonu, ku żałości autorki, nie może objąć.
Przy okazji przypomniałam sobie podobną historię z wycinaniem – bo tak to już jest w moim wieku, że zawsze przypomina się coś przy okazji – tyle że w piśmie o nazwie „Sukces” z lutego 2006 roku. Rzecz dotyczyła tekstu autorki odważnej nie tylko erotycznie, ale i politycznie, a wycinanych było 90 tysięcy stron, nożykami do tapet. Ocenzurowanie zostało uskutecznione z powodu pana prezydenta, jak powiedziała autorka. A konkretnie dwóch pomyłek, jednej w dacie, drugiej w przekręceniu nazwiska. Nigdzie się nie doszukałam, jakiej firmy były te nożyki, ani ilu dziennikarzy zatrudniono do wycinania. Wiadomo na pewno, że tym razem harcerze mieli spokój.
Brak komentarzy