Teatr

Kury i noże

Nagle i niespodziewanie znalazłam się w całkowicie innym, porywającym i pozornie nie moim świecie. Nagle – bo nie wiedziałam, o czym jest sztuka, nic na jej temat nie przeczytałam przed wejściem do teatru. Nagle – bo z jazgotu miejskiej ulicy, natłoku sensacyjnych wiadomości podawanych przez radio i telewizję, znalazłam się w świecie poetyckim, porywającym, każącym trwać na niezbyt wygodnym krześle w jednej pozycji i na jednym oddechu aż do końca spektaklu. Trwać ze strachu, że zmiana pozycji, czy chrząknięcie mogłoby wytrącić mnie z tej aury, rozerwać kokon, w który się spowiłam od pierwszej kwestii, kiedy to Ona, Kobieta wiotka jak trzcina, ubrudzona matką Ziemią, mówi do swojego męża, oracza: Nie jestem pole. A mąż odpowiada: Mówię, że jesteś jak pole. Nie jestem jak pole, jestem jak ja, odpowiada.
Jestem pole/ jestem jak pole. Zasadnicza różnica. To tak jakbym powiedziała: Jestem kobietą/ jestem jak kobieta.

Nigdy nie widziałam takiej sztuki. Nigdy.

Mówię o „Nożach w kurach” Davida Harrowera, sztuce, którą autor zadebiutował w 1995 roku w Teatrze Traverse w Edynburgu. Od tej pory grana była na wielu scenach świata. Teraz także w Teatrze bez Sceny, w Katowicach, w reżyserii i ze scenografią Joanny Zdrady.
Bohaterami sztuki jest mąż i żona. Jest i młynarz. Żyją w świecie sprzed miasta/ masy/ maszyny. A może w świecie, który zaczyna się od nowa po wielkiej katastrofie. Ich świecie, oswojonym, innego nie znają. Nobliwie żyją, bogobojnie, wedle ustalonego porządku. Nie może się wydarzyć nic, co będzie inne, bo inne stanie się groźnym. Dlatego mąż i żona mają swoje role. On orze ziemię. Zagarnia również żonę, jak zoraną ziemię. Wspólne łoże daje im wytchnienie i przyklaskuje istniejącemu porządkowi. Jest człowiek, jest natura, jest jeszcze Bóg, do którego się odwołują, myśląc, że nie umarł, dopóki każdy dziobie swoje i nie próbuje poskoczyć wyżej od kury. Są i noże. Być może oni sami są nożami, które wbijają w swoje piersi, jak słowa w głowę, jak gwoździe w deskę, jak z desek stół, jak stół do siedzenia, do kochania i do spania. A nad stołem niebo, czasami bywa gwiaździste.
Mąż, żona i młynarz ubrudzeni są gliną i prochem, z którego powstali i w który się, być może, obrócą. Ich stopy, to czerwone kurze łapy. Ręce służą do pracy, ale czasem zamieniają się w gałęzie lub skrzydła, co nie jest bezpieczne dla ustalonego kieratu, w którym każdy ma swoje miejsce. Mąż (Krzysztof Korzeniowski) jest oschły i surowy, młynarz (Andrzej Dopierała) jest z miejsca, gdzie styka się znane z nieznanym, czyli zakazanym. Młynarz zna więcej słów, które wyczytuje z książek.

Mąż wysyła żonę z ziarnem do młyna. To dla niej zadanie ponad siły, ale się nie sprzeciwia. Od chwili, kiedy spojrzy na młynarza, świat zaczyna nią kręcić w odwrotną stronę. Żona zaraża się innością młynarza. I będzie to proces nieodwracalny, jakby Słowo stało się ciałem młynarza, jakby mąka otwierała jej inne wrota, jakby noże się zmówiły, by zabić kurę w mężu.
Ale to nie jest rzecz o zdradzie, bo jest o poznawaniu, czyli o miłości. „Im więcej poznania, tym więcej cierpienia”, jako rzecze Kohelet. Im więcej doświadczeń, tym więcej nieba, im więcej nieba, tym piekło gorętsze. To nie jest rzecz o grzechu, ani o zbrodni, tylko o wolności. To nie o dobru przeciwstawionym złu, tylko o przestrzeni, która nie wiadomo skąd w nas się tworzy i pęcznieje. To nie jest rzecz o więzi, tylko o samotności między niebem, a ziemią, między ziarnem a kamieniem.

Jakim językiem kobieta może opowiedzieć o sobie, aby wyrazić uczucia?
O swoim doświadczeniu jedynym, niepowtarzalnym aż do szpiku kości, wynikającym z próby ucieczki od kieratu i uciskającego szyję chomąta, także od skrywanych żądz i tajemnic, a przede wszystkim o pragnieniu poznawania innego?
Kobieta (Patrycja Trzoch) próbuje rozszerzyć język nie tylko o nowe słowa i doznania, ale i gesty. Aby znaleźć własny język, musi po swojemu nazwać istniejące znaki, wejść w nowe kody. Pominąć banał miłości, zdrady, zbrodni, grzechu i kary. Stanąć poza granicą, przekroczyć ją, ogarnąć świat szczupłymi ramionami. Nazywać go i słowem, i spojrzeniem, wypracowanym gestem.

Wszystko w tym spektaklu jest na swoim miejscu. Słowa, aktorstwo, reżyseria i scenografia, ruch sceniczny (Katarzyna Kostrzewa) i kostiumy (Ewa Dopierała) charakteryzacja, światło i muzyka( Krzysztof Konieczny). Wszystko ze sobą współgra i dźwięczy tak, byśmy się stawali jaśniejsi, więc lepsi.
Wychodzę z teatru i myślę, że nie wiem tak do końca, o czym jest ta sztuka i ten spektakl. Może to specyficzny eksperyment, może plastyczna instalacja, może świat, który istniał, a może sen, może to rzecz na odwrót, może na lewą stronę. Może to spektakl o „środku”, który bywa w środku, a może o podszewce świata.

Ale na pewno wiem, że jest to o mnie.

Bo jeśli nie, to dlaczego jestem tak bardzo przejęta, tak zaczadzona, zawieszona nad ziemią, dlaczego poruszam ramionami jak kura skrzydłami, dlaczego stąpam powoli, drobię kroki i głowę spuszczam, poszukując czegoś, no czego i czego, i po co, i jak.

„Noże w kurach” , reż. Joanna Zdrada, Teatr Bez Sceny w Katowicach
luty 2015

in / 1400 Views

1 komentarz

  • ~Rena W. 19 lutego 2015 at 23:37

    Wspaniała recenzja, Marta.
    Musiałam odwołać naszą wizytę w teatrze 19 II, źle się czułam. Mam rezerwację na marzec. Dzięki za obszerny i ciekawy opis, tak pełen zachwytu. Mój apetyt wzrósł.
    Pozdrawiam – Rena

    Reply
  • Napisz swoją opinię

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.