Przystojny, prawda?
Był bohaterem kilku moich książek.
Przeżył prawie 16 lat, w tym 14 ze mną.
Znalazłam go pod Teatrem Śląskim, w zimie.
Pomogłam mu odejść. Mogłam mu jeszcze przedłużyć życie o tydzień, ale by bardzo cierpiał.
Byłam z nim do końca, wspierała mnie córka i Janusz.
Także lekarz. Wiem, że dobrze zrobiłam, ale bardzo mi żal. Także siebie.
Nie przypuszczałam, że to będzie aż tak trudna decyzja.
Fragment książki „Święta Rito od Rzeczy Niemożliwych”:
„Od lat obserwuję, jak mój pies oswaja strach.
Boi się ludzi, wszystkich, a najbardziej wysokich mężczyzn, którzy trzymają coś w ręce.
Jest najwierniejszym facetem w moim życiu. Poza tym wychował mnie tak, że o 7.30 muszę wyjść z nim na spacer. Trzymam go wtedy na uwięzi, bo nigdy nie wiadomo, kiedy zoczy mężczyznę z teczką w ręce i zacznie się na niego wydzierać. Tylko w lesie lub w okolicy ogródków działkowych wypuszczam go na psią wolność. Jesienią i zimą mało kto tam spaceruje, więc nie ma na kogo szczekać
Któregoś poranka spotkaliśmy jednak starszego pana, niosącego wypchaną reklamówkę. Z półtorametrowej odległości Mordek zaczął na niego pyskować. Dziadek dziarsko tupnął, machnął plastikową siatką i psa rozjuszył na tyle, by ten nie słuchał moich próśb, nawoływań i gróźb. Im głośniej pies szczekał (z bezpiecznej odległości), tym natarczywiej dziadek tupał.
– Niech pan nie straszy mojego psa – poprosiłam.
– To znaleziony i bity w dzieciństwie pies – tłumaczyłam.
– Łap tego psa na smycz i spierdalaj stąd, ty stara wiedźmo – wrzasnął dziadek, nie zaprzestając tupania.
– Zamknij mordę, ty połamany kutasie – zareagowałam błyskawicznie, z należnym dla wieku dostojeństwem.
Dziadek uciszył się natychmiast i bez słowa odszedł w kierunku swojego ogródka, pies przestał gadać i pozwolił się przypiąć do smyczy, a ja nie mogłam wyjść z podziwu dla swojej elokwencji i znalezienia odpowiednich słów w odpowiednim momencie. W drodze do domu przepowiadałam sobie w myślach inne słowa, mogące z powodzeniem zastąpić „połamanego kutasa”. Okazało się, że potencjalny słownik mam bogaty i w dużym stopniu zawdzięczam go instruktorowi prawa jazdy, które robiłam ponad ćwierć wieku temu.
Zadzwoniłam do Agatki, opowiedziałam jej wydarzenie, sugerując jednocześnie źródła swojego bogactwa językowego (kurs samochodowy i „Psy2”). Okazało się, że potencjalnie ona ma język jeszcze bogatszy, a jego źródła upatruje nie w filmach i nie w młodzieżowym slangu, ale w kłótniach naszych byłych sąsiadów, czyli w dzieciństwie. Opowiedziała mi, jak wsłuchiwała się w dialogi zza ściany, które milkły zawsze po kwestii wypowiadanej przez sąsiadkę, a zaczynającej się od „ty połamany, itd.”
7 komentarzy
Piesek faktycznie uroczy. Taka mądrość w oczach. Szkoda , że nic wiecznie nie trwa. 🙁
-Świetny dialog ,zwłaszcza riposta. ::D)))
Własnie tak należy odpowiadać łobuzom !… ;D )))
Przystojny Mordek. 🙂
Kochana Marto, jesteś bardzo dzielna!
„Kiedy pies idzie do nieba”
Panie doktorze jeszcze nie.
Oddech tak dzielnie trzyma się firanki
i łapy jeszcze biegną. Pewnie ma sen o kocie –
dajmy mu go wyśnić.
Panie doktorze ta igła taka duża aż
nie do wiary jak łatwo wchodzi w sen.
Parę kropli i stanął świat. I dzień się położył
Tylko kulawy szpak klęczy przy rododendronie
a ja mam takie zimne kolana jakby mi zamarzały
w brązowych psich ślepiach
(mówią że kot na kolanach bardzo rozgrzewa).
Panie doktorze czy ma pan teraz coś na drżenie warg
na zarastanie opuszczonej ścieżki za domem
albo na miskę przy progu która przestała być głodna
Ja wiem że pan nie leczy ludzi ale mnie coś w środku
tak bardzo skowyczy.
Roma Jegor
Witaj p.Marto , wiem jak to jest gdy się straci psa.Dwa lata temu odszedł mój Max,był z nami 13 lat.Mąż kupił szczeniaka wnuczce,ale został z nami.Tak bardzo się do niego przywiązałam,że teraz już się nie skuszę na żadnego psa.
Pani Marto,
mój pies też przeżył 16 lat. Odszedł od nas 4 lata temu. Długo wyrzucałam z pamięci obrazy końca. Bardzo nie chciałam w taki sposób wspominać. I w taki sposób czuć. Nie chciałam czuć smutku. Widzieć wystraszonych, cierpiących oczu. Bo przecież śmiały się po psiemu przez długich szesnaście lat. Morda kochana się śmiała. I ogon. Merdający psi ogon, najlepszy rozweselacz świata. Kto w ogóle wymyślił powiedzenie „Humor pod psem”, z pejoratywnym wydźwiękiem? Chyba jakiś miłośnik humorzastych kotów, który o psach i ich radosnej naturze nie miał zielonego pojęcia.
Nie wiem, czy kiedyś będę tęsknić mniej. I kiedy jest czas na kolejnego psa, tak, żeby nie czuć, że zdradza się pamięć poprzedniego. Albo – żeby nie bać się nieuchronnego przecież momentu odchodzenia. Nie wiem.
Wciąż nie jesteśmy gotowi, ja nie jestem.
23 stycznia 18 lat temu tata wrócił z pracy z nowiną, że jest jamnik do wzięcia. Byłyśmy, zwłaszcza moja siostra Asia, która od miesięcy nie mówiła o niczym innym, tylko o „piesku ze schroniska”, zachwycone, tym bardziej, że nasza przyjaciółka Olga miała wtedy już Zosię. Tata, kiedy zobaczył pierwszy raz Kajtka, oniemiał, bynajmniej nie z zachwytu.
„I co, Asia, bierzemy ?”, miał zapytać z duszą na ramieniu, co też na takie „cudo” powie mama, którą pół dnia przekonywaliśmy do jamnika. Asia, zakochana od pierwszego wejrzenia, porwała psa w ramiona i nie wypuściła przez kilometry roztopów, zresztą – jak śmialiśmy się potem wiele razy, tata bardzo chętny do wyręczenia jej nie był. Na drugi dzień w pracy wypomniał koledze, że wszystko można powiedzieć o naszym nowym psie, tylko nie to, że jest jamnikiem, co tamten skwitował: „No coś tam się wiło po schodach, wyglądało na jamnika…”.
Kajtuś nie był jamnikiem. Nie był piękny obiektywnie, dla nas był najpiękniejszy. W książeczce zdrowia psa, przy okazji któregoś ze szczepień, weterynarz napisał: „Wielorasowiec podpalany”. Ja wolałam po prostu – kundel. Kiedy babcia zobaczyła go po raz pierwszy, wykrzyknęła bez zastanowienia, za co prawie się na nią obraziłyśmy: „O, jaka zgroza!” A potem przepadła całkowicie, zachwycona, jaki jest mądry, jak prosi, jak gra z nią w piłkę – rasowy bramkarz. Przepadł tata, przepadła w końcu i mama. Kupił nas wszystkich.
Bo to był wyjątkowo mądry pies i wyjątkowo szybko nauczył się wszystkiego. Nie tylko podawać łapę, czy prosić. Nauczył się nas. Znał wszystkie domowe spady, wiedział, co wolno, a co nie, bezbłędnie wyczuwał nastroje, a przy tym potrafił sprytnie owinąć nas sobie wokół ogona.
Kajtuś miał dwie wielkie miłości. Bez wzajemności kochał jamniczkę Zosię, która po okresie szczenięcych zabaw przestała go tolerować i podgryzała, biednego, przy każdej nadarzającej się okazji, jakoś tam pewnie po psiemu dając mu do zrozumienia, że to niestety mezalians jest. I prawie nie rozstawał się z piłką, a najszczęśliwszy był, kiedy grał z nim pan, nieważne, czy kończyło się to z rozpędu bliskim spotkaniem z przedpokojową szafą. Tata był dla niego bez wątpienia przewodnikiem stada, dla którego należało mieć respekt i na kolanach którego w burzę, czy w sylwestra, było najbezpieczniej. To Asia była właściwie jego panią i to do niej wślizgiwał się cichaczem do łóżka, kiedy wszyscy już spali. Mama miała w nim wiernego towarzysza całe dopołudnia, kiedy tato był w pracy, a my w szkole, czy na uczelni, przy porannej kawusi dzieliła się z mim pączkami i wafelkami, za którymi, tak jak za lodami, przepadał – w końcu urodził się w domu cukierników. Uwielbiał Olgę, z zupełnie niekontrolowaną, cudowną radością, witał zawsze chyba tylko ją
i naszego kuzyna – Kubę. Ja byłam dla niego, jak zawsze mówił tata, ostatnią deską ratunku, jak trwoga, to do Marty – chyba nikt inny tak się nad nim nie rozczulał.
Ile on się ze mną nawystawał, biedny, pod budkami telefonicznymi, kiedy spacery z psem były pretekstem, żeby dzwonić do aktualnych absztyfikantów. Ile się nasłuchał zwierzeń, wyszeptywanych przez śmiech i łzy w miękkie, psie uszy. Uwielbiał bezceremonialnie władować się na czytaną gazetę, czy książkę. Kiedy przyjeżdżałam z Wrocławia, a potem z Katowic, chodził za mną krok w krok. Był cały czas, był wszędzie. Nieodłączny element naszej domowej układanki. Na porannych spacerach, jakby nigdy nic, wąchał kwiatki, za nic mając nasze utyskiwania, że zapomniał, po co wyszedł. Bardzo podobała mu się zima, chyba najbardziej, kochał tarzać się w świeżym śniegu i wsadzać nos w zaspy. Dałby się zabić dla boczku, o który poprosił zresztą po raz pierwszy. I dla świątecznego karpia. Najszczęśliwszy był chyba z dala od blokowej niewoli – u dziadków na wsi, gdzie piłkę zastępowały podsuwane nam pod stopy do znudzenia patyki.
I tak dalej i tak dalej, wspomnienia płyną, jak kolejne lata, przecież można by tak opowiadać w nieskończoność. O tym, jak łowił kamienie w górskich rzekach albo jakiej dostawał głupawki, kiedy zmókł na spacerze.
Pomyślałam, że podzielę się z Panią tym wspomnieniem, tak wspierająco, bo bardzo rozumiem, co Pani teraz czuje.
Dziękuję za wsparcie i za dobre słowa. Dziękuję.
Pies nigdy nie traci nadziei i wierzy, że właściciel mu pomoże. Te stworzenia dlatego tak zapadają w pamięć i ciężko jest po ich utracie..