Idąc na „Morfinę”, zrealizowaną w Teatrze Śląskim, a wystawianą w postindustrialnym wnętrzu Szybu Wilsona na Nikiszowcu, obiecałam wykasować sobie z głowy powieść, aby spektakl potraktować jak teatralne li tylko dzieło, niekoniecznie będące adaptacją powieści Szczepana Twardocha. Kołatało mi w głowie pomstowanie Antoniego Słonimskiego („Gwałt na Melpomenie”) na teatralnych przerabiaczy, którzy dziwaczą, nudzą i paskudzą literaturę.
Oczywiście było to niemożliwe, ale wyszłam z przedstawienia z przekonaniem, że gdybym nie wiedziała, o czym powieść traktuje, to i tak odebrałabym spektakl o Konstantym Wilemanie (Paweł Smagała) jako rzecz o pułapce, z której ucieczki nie ma, o koszmarnym śnie morfinisty, zapadającego z wizji w wizję i za każdym razem przerażonego przebudzeniem, które okazuje się kolejnym koszmarem bez nadziei na to, że się kiedyś skończy.
Już pierwsza scena jest wymowna.
Konstanty błaga o kolejną dawkę i kiedy ją dostaje, pogrąża się w roziskrzonych drobinkach złotego pyłu. To złudna wizja, sugerująca świat w okruchach, którego nigdy nie uda się złożyć w całość, bo to nie puzzle dające jednak szansę na ułożenie wzoru. Świat pokruszony jest światem bez nadziei. Wileman (syn Ślązaczki i niemieckiego oficera) będzie ganiał za okruchami. Okruchy będą się go czepiać i go oblepiać, ale pułapka i tak pozostanie niewolą, pętlą, zbyt ciężkimi kajdanami, czy czym tam jeszcze.
Powstał spektakl tak szalony, że do tej pory nie potrafię się od jego magii uwolnić. Witkacy byłyby zadowolony z takiego zwierzenia widza, bo czyż nie o to mu chodziło, byśmy z teatru wychodzili jak z innego świata, oszołomieni, zakręceni konstrukcją dowolnych elementów barw, dźwięków, działań uniezależnionych od życiowego sensu. Oczywiście daleko spektaklowi do czystej formy, za mało tutaj metafizyki, a pytanie o życiowe sensy i tożsamość (polska, śląska, niemiecka) Konstantego aż nazbyt bolesna. Tym niemniej uwodzenie widza na wielu poziomach znaczeń i przestrzeni teatralnej, odejście od akcji dramatycznej w konwencjonalnym rozumieniu (adaptacja i dramaturgia Jarosław Murawski), powoduje, że forma spektaklu staje się wartością autonomiczną, zawłaszczającą emocje widza.
Trzeba było mieć oczy dookoła głowy, by obłapić tę gęsto prowadzoną, polifoniczną narrację, dziejącą się na trzech płaszczyznach teatralnej przestrzeni. Opowiadane historie przeplatają się nawzajem, a każda z nich jest jakąś odmianą kolejnej. Na scenie „dolnej” rozgrywają się główne wątki, na „tylnej”, drugoplanowe, na „bocznej”, z trzema toaletkami w przedwojennym stylu, łamie się iluzję, bo tam aktorzy się wcielają w kolejną rolę/ postać, nieśpiesznie się przebierając. Jest jeszcze, z boku sceny dolnej (umownie je tak nazywam) zespół „Chłopcy Kontra Basia” (Barbara Derlak, Marcin Nenko, Tomasz Waldowski/ Michał Heller), który przez cały czas trwania przedstawienia raczy niesamowitą muzyką, równie narkotyczną jak cały spektakl, i klimatycznymi piosenkami wprowadzającymi w świat szaleństw Konstantego, jeszcze sprzed wrześniowej Warszawy, kiedy to nurzał się w dekadencji i wszelakiej rozpuście.
Zaszaleli wszyscy: Ewelina Marciniak (reżyseria) Katarzyna Borkowska (scenografia), Paula Grochowska (kostiumy), Dominika Knapik (choreografia).
I oczywiście aktorzy.
Bo w tym spektaklu są same dobre role.
Najpierw rządzą kobiety. Wkraczają w opowieść Konstantego, opowiadają za niego albo dopowiadają jego historię ze swojego punktu widzenia, jakby wiedziały lepiej albo inaczej: Matka (Violetta Smolińska) odgrywająca także rolę pani Łubieńskiej, żona Hela (Anna Kadulska), wcielająca się też w Alicję, kochanka, Salomea (Katarzyna Błaszczyńska). Kobiety zawzięcie walczą o duszę Konstantego i każda chciałaby go wywrócić na swoje nice. Apodyktyczna matka chciałaby trzymać syna na uwięzi i kierować każdym jego krokiem, żona chciałaby ukrócić harce niewiernego męża i hulaki. Każda pragnie go upchnąć w ramki określone swoimi wyobrażeniami. Nie jest im dobrze w roli przypisanej płci i skryptowi rodzinnemu, ale ucieczka z wielu powodów nie jest możliwa. Niełatwo zrzucić maskę, wyznaczoną traktem tradycji. Im bardziej kobiety zacieśniają na Konstantym swoje macki, tym bardziej im się wymyka.
Kobiety próbują także wychowywać Konstantego patriotycznie, zgodnie z rolą strażniczek domowego ogniska, utożsamianego też z honorem, ojczyzną i Bogiem. Niełatwo się wyrwać spod władzy silnych kobiet i zdecydować, kim się jest. To pytanie powraca do Konstantego nieustająco. i każe dotykać nie tylko wyboru pomiędzy mężem a hulaką, ale i tożsamości narodowościowej. Wojna zmusza do określenia się, co niekoniecznie wiąże się ze świadomym pojęciem decyzji i duchową przemianą, sugerującą dojrzałość i odpowiedzialność. Toksyczne relacje nie ułatwiają decyzji, raczej są nieustającym polem poszukiwań, w których ważną rolę odgrywa także Dzidzia (Aleksandra Fielek).
O duszę Konstantego bój toczą także mężczyźni.
W jakim stopniu mężczyzną pozwala stać mu się Ojciec (Artur Święs), w jakim Jacek (Mateusz Znaniecki), wcielający się także Sturmfiihrera Merkela, czy Kalabiński/ Płeszczyński (Bartłomiej Błaszczyński). I choć każda z tych postaci jest w spektaklu znacząca, nie mogę się oderwać od wrażenia, że to z kobietami tak naprawdę liczy się Konstanty, choć traktuje je źle, manifestując swoją samczą przewagę.
Spektakl epatuje cielesnością, co bynajmniej nie oznacza erotyki.
Ciało jest obnażane, gimnastykowane, seksualnie używane, poniewierane, przebierane, zabijane, patroszone nawet. Jakież to wyzwanie dla aktorów, jakiż ogromny wysiłek, także fizyczny.
Rozpoznanie natury ludzkiej jest tak mroczne, że należałoby wierzyć nie w wartości, o których mowa, ale przede wszystkim w strach, bo ten jest bliski każdemu. Niezbyt to krzepiąca konstatacja. Niepokojąca to wizja człowieka, którego w końcu „wemkną w mieszek jako czynią łątkom”. Czy jest coś na tym świecie, dla czego warto się trapić i mozolić, chciałoby się zapytać na koniec. Spektakl nie odpowiada na to pytanie, ale na pewno je stawia. I potrząsa naszym pozornym spokojem.
Najchętniej zobaczyłabym spektakl raz jeszcze, już spokojniej, bez emocji na postronkach. Byłoby to wyzwaniem dla kręgosłupa z konieczności usztywnionego na twardym krześle przez ponad dwie godziny. Coś za coś. Jestem pewna, że Duża Scena teatru nie dałaby takiego rozmachu, jak postindustrialna przestrzeń Szybu Wilson, której wybór był strzałem w dziesiątkę. Mam nadzieję, że w kolejnych przedstawieniach aktorzy lepiej się zgrają z mikrofonami i dźwięk będzie rozprzestrzeniał się bardziej równomiernie.
Dużo mam jeszcze do przemyślenia.
W razie czego proszę pamiętać, że byłam za, hehe.
Szczepan Twardoch, Morfina, Teatr Śląski, prapremiera 8 listopada 2014, przestrzeń Szybu Wilson.
6 komentarzy
Pani Marto, nie wiem co Pani oglądała i gdzie, pisząc o trzech toaletkach. Toaletek było przecież 10 :). Co i gdzie Pani oglądała, bo przedstawienia „Morfina” w Szybie Wilson na pewno nie. Może należało by najpierw naprawdę obejrzeć, a potem pisać recenzje?
Czy sądzi Pan, że jestem aż tak nieprofesjonalna, by pisać o czymś, czego nie widzialam? Po prawej stronie sceny widzialam 3 toaletki, przy ktorych przebierali się aktorzy. Dziesięc, Pan mówi? A gdzież one by się zmieściły? I tylko o ilość rekwizytów Panu chodzi? Z resztą się Pan zgadza, czy też Pan uważa, że oglądaliśmy różne przedstawienia?
Fakt akustyka tego miejsca jest fatalna. Spektakl, jak na śląskie moce przerobowe, uważam niezły. Aktorzy tworzyli zgrany zespół a boskie trio dodało smaczku (choć i tu pewne zapożyczenia ala PJ Harvey były moim zdaniem zbędne). Paradoksalnie dynamika będącą obok przerysowań główną siłą napędową spektaklu staje się mieczem obosiecznym. Moim zdaniem to za zdecydowanie za mało a latające wnętrzności, nagość i symbole stają się nawet nie tyle irytujące co po prostu oklepane i nudne, nawet dla tak mało wytrawnego widza jak ja. Jakbym oglądał „Wojnę polsko-ruską”…
Toaletki były i z lewej z i prawej strony, chyba z 10 w sumie.
Trzy to były, ale tylko z samej prawej strony sceny 😉
Panie Rozsądny! Uważam, że jest Pan Mega Rozsądny, BO nie odpowiedział Pan na zadane pytania, jak ja odpowiadałam, będąc Alutką. Informuję uprzejmie wszystkie Blogowiczki ( jedną szczególnie), że już Alutką nie jestem. Ale, „a kto byłej Alutce zabroni” wpisać się „na poddierzenie razgawora”. Na to co w pierwszym cudzysłowie w ostatnim zdaniu mam „copyright”; na ten drugi cudzysłów nie mam praw autorskich. Ponadto, gdybym chciała napisać jak należy, to nie mam takiej możliwości, bo „bukfy” nie z naszego alfabetu. Podaję ” na pocieszkę” Blogowiczkom, z którymi mi było po drodze, że angielskie „bukfy ja znajem” ale ich słów nie kumajem. Pa, Iza
Ps. ” Ałfawit uże my znajem, uże piszem i czitajem i wsie bukfy biez aszybki pa pariadku nazywajem: a, be …” Tak mi się znienacka „ruskiij jazyk” przypomniał, gdy poczytałam o Putinie. „A może to dobrze”, że mi się przypomniał?