„Mamusiu Kochana,
jest mi tu dobrze. Widziałam, jak rybacy nosili ryby w wielkich skrzyniach. Nad morzem roi się od meduz i bursztynów. Jak szliśmy do portu, to padał grad. Ale nie bój się, bo jestem cała i zdrowa. Wieczorem dziewczyny rozbierają się za łóżkami, bo chłopcy podglądają, jak ktoś otwiera drzwi. A jak się kąpiemy pod prysznicem, to musimy okna zakrywać szmatami. Mamy bardzo ciepło w domku. Jak wychodzimy, ubieram się tak: dwa swetry, dwie pary rajtuz i spodnie. Do naszego spożywczego przyszły pomarańcze. Kupiłam sobie dwie za 300 złotych. Na kolację dziś była szynka i sałatka jarzynowa. Są tutaj dwa psy Misia i Puchatka, ale ich nie głaszczę, bo wiem, że nie mogę. Już za tydzień się zobaczymy. Bardzo się cieszę, że dostaję listy od Ciebie, a dzisiaj to nawet od Magdy.
Jak się czuje mój chomiczek, a jak Ty się czujesz, mamusiu kochana, całuję, Agatka”
List napisała moja młodsza córka, która w listopadzie 1987 była na tzw. Zielonej Szkole.
Z koperty wypadła muszelka. Listy od dziewczynek przechowuję w małej walizeczce.
Ten i inne liściki odczytałam w czasie świąt.
Pokazałam też wnukom, jak ich mamy pisały i jak rysowały.
Najstarszy wnuk zapytał, dlaczego mama kupiła tylko dwie pomarańcze.
A potem sam sobie odpowiedział, że dlatego, bo były bardzo drogie. Tłumaczenie, czym była denominacja złotówki okazało się wyjątkowo trudne.
Jeszcze trudniejsza była opowieść o tym, że sklepy nie były pełne dobroci i że szynka była nie na co dzień.
Nie opowiadałam już o wcześniejszych latach i kartkach na jedzenie, bo dzieciaki patrzyły na mnie, jak na bajkopisarkę.
11 komentarzy
A mój syn z zielonej szkoły napisał:
„Mamusiu, jest mi tutaj bardzo dobrze. A tobie?”
I to było wszystko przez 3 tygodnie! 😉
Mój starszy syn, z pierwszych swoich kolonii, nic nie przysłał,. Zestrachana brakiem wiadomości jechałam z jego matką chrzestną autobusem do Czaplinka; serpentynami jechałyśmy. Ta jazda nam nie służyła ale nie wysiadłyśmy. Wkurzyłyśmy się obie, jak syn pokazał napisany list z informacją: nie wysłałem, bo tutaj jest fajnie, ciągle coś się dzieje i nie miałem czasu pójść na pocztę. Goethe mi się przypomniał… A teraz, mieszkając od lat poza krajem ma do mnie pretensje, że za mało do niego piszę. A ja piszę do niego więcej niż na Marty blogu, więc uważam jego pretensje za nieuzasadnine. Pozdrawiam, Iza.
A mój młodszy syn (rocznik 1988) pyta: dlaczego mój starszy brat (rocznik 1980) na słabość do tej niemieckiej czekolady „z okienkiem” co w okienku są orzechy laskowe. Tłumaczę młodemu, że jak jego jeszcze nie było na świecie to jego starszy brat dostawał kieszonkowe w kwocie mniejszej niż kosztowała ta czekolada, co wówczas była w „butiku” spożywczym za 450 zł i aby mógł ją sobie kupić dodawałam mu do kieszonkowego. A on do mnie: a nie mógł sobie kupić w normalnym sklepie? Wyjaśniałam, że nie , bo czekolada była jedna na kartkę. Następne pytanie młodego: co to było, ta kartka? A ja pytaniem na pytanie odpowiedziałam: ucz się historii to się dowiesz. Pozdrawiam, Iza.
Ja też bardzo lubiłam tę czekoladę. Mimo, że mój rocznik, znacznie odbiega, od rocznika Twojego syna – Izo! W epoce kartek żywnościowych – mieliśmy wielu ” przyjaciół „. To im, oddawaliśmy kartki na papierosy, kawę i alkohol, za kartki na paliwo. I tak się – kręcił, biznes!
No to się przyznam Krystynie, że obecnie latam „na bazarek” aby w ilościach hurtowych kupować tę czekoladę od obecnych dostawców, co kiedyś byli „zigaretten naht Berlin”. Dla siebie latałam do niedawna. Ale, rezyduje u mnie młodszy syn, któremu moje zapasy posmakowały i teraz on lata oraz… zżera. Pozdrawiam, Iza.
To jeszcze raz ja, Iza piszę bo mi umknęło słowo „przyjciół”. Tak po prawdzie to jedną taką mieliśmy, moją matkę, co uzależniona była od ciasta drożdżowego, które sama piekła. Łasa była na te kartki na cukier, bo papierosów nie paliła, wódki też nie piła, ale za kartkę na wódkę załatwiała sobie np. wizytę hydraulika, co wówczas był fachowcem poszukiwanym oraz niedostępnym ala tych co kartki na alkohol wykorzystywali. Gdy dostawaliśmy „kartki na cukier”, na młodszego syna też, to matka się zjawiała obiecując, że jak oddamy jej kartki „na cukier” to ona nam będzie ciasta piekła. Będąc młodą mężatką do pieczenia ciast się nie wyrywałam, więc oddawałam. Aż mój ówczesny mąż się wkurzył mówiąc: ta drożdzówka od twojej matki, to żadne ciasto; można w nią włożyć salami i zabrać do pracy na drugie śniadanie jako kanapkę. Powiedziałm matce co zięć jej zarzuca. Matka obraziła się na zięcia i … ja musiałam piec ciasta dla mojej rodziny. I piekę aż do dzisiaj, bo łasuchy się domagają. Pa, Iza.
Ja nie piekę, bo mi to nigdy nie wychodziło. A nie ma dla mnie, nic gorszego, jak tracić czas, na coś, co nie daje – oczekiwanego efektu! Jednak, na minione święta – ” złamałam się „! – bo zamówiłam spody tortowe i zrobiłam: serniko – makowiec i wiśniowo – jabłkowe ciasto. PYCHA!!! Kupne mogą się schować! Poszłam za ciosem i, wczoraj zrobiłam, na zamówionym u cukiernika – spodzie, pijane w rumie – truskawkowe. UDAŁO się! I pewnie, tak, jak Twoja mama – Izo, będę ” piekła „, bo się uzależniłam. Tak! – to prawda, że szybko uzależniamy się od czegoś, co nam sprawia przyjemność. Pozdrawiam i z nowym rokiem życzę, samych czekoladowych i zdrowych dni!
Wychodzi mi szarlotka najlepiej. Ostatnio zagniotłam więcej ciasta i zamroziłam. Rewelacja i przygotowanie szarlotki zajęło mi 15 minut.
A ja jestem ciekawa tej „powieści o „, o której wspomniała Pani w poprzednim poście.
Uchyli nam Pani rąbka tajemnicy?
Pozdrawiam gorąco, choć zakatarzona.
* powieści o „zołzach”
Pani Milu, wolę nie mówić o powieści, której jeszcze nie ma, choć mam nadzieję, że ukaze się w kwietniu i będzie na majowych targach. Bo jestem przesądna, niestety. Powiem tylko, że to powieść z gatunku dla młodzieży, ale pisana tak, by i dorośli się zaczytali. Bohaterami są gimnazjaliści, dlatego nazywam ją młodzieżową. Ale też pracuję zrywami nad tzw. „doroslą”, którą i młodzi przeczytają, pewna jestem. Bo jak się tylko postawi granicę wieku, to kusi, by ją łamać. Pozdrawiam serdecznie.