Inne

Poetycko, kasztanowo, jesiennie

Ciężkie jest życie poety, mawiał w dawnych leciech pewien poeta.
Kiedy poetessy patrzyły na niego ze zdziwieniem, dodawał: Trzeba z innymi poetami wódkę pić.

W czasach, kiedy nie pisałam wierszy, choć może byłam poetką, podziwiałam sposób, w jaki poeci patrzą na świat. Każdego cieszył fakt, gdy był czytany, wydawany. Czasami uwielbiany. Jedni przyjmowali to z radością, której nie mieli potrzeby ukrywać, drudzy z pozorowaną obojętnością, jak coś, co im się po prostu należy. Nie muszę dodawać, że krąg zainteresowanych był wąski, bo przecież XIX-wieczny model recepcji literatury należy do przeszłości.

Poeta próbuje dotknąć świata słowem. Waży. Głaszcze. Wybiera najwłaściwsze. Być może pisanie jest dla niego wolnością. Poeta tkwi w szczelinie. Pomiędzy tym, co śmiertelne, a co boskie. Odważa się bowiem dokonywać aktu twórczego, zastrzeżonego Księgą Mojżeszową i Księgą Powtórzonego Prawa, w których kilkakroć powtórzony jest zakaz tworzenia, a także zawarta jest klątwa rzucona na tworzącego człowieka. Poeta uprawia słowa jak swoją duszę. Poddaje je próbom, uczy się ich. Wybór słów należy do niego. I tylko w życiu wyjątkowego poety również milczenie czasami staje się wierszem, choć nie jest to wiersz bezgłośny. Poeta cierpi, niekoniecznie za miliony, a za swoją niepokorę, odwagę i za swoje chciejstwa płaci określoną cenę. Jaką, wie tylko on sam.

Poeci to dziwni ludzie. Mają cienką skórę. Bardziej ich boli wszystko, co wokół. Spotykają się po to, by rozmawiać wierszami. Niekoniecznie swoimi. Formuły tych spotkań bywają najróżniejsze. Dzisiaj trudno się upierać, by powróciła atmosfera dawnych spotkań w „Marchołcie” (mówię o katowickim podwórku), czy w jakimkolwiek tego typu miejscu, w innym mieście. To było i nie wróci. Zawsze będą twórcy z utęsknieniem wspominający minione jako lepsze i tacy, którzy nie tęsknią za przeszłością, bo mają teraźniejszość.

W latach osiemdziesiątych, kiedy często bywałam na zjazdach poetów, rozmowa zawsze kręciła się wokół problemu „zmierzchu poezji”. Minęły lata i jakoś nie spełniły się przewidywania pesymistów. Jest jak jest, wszystko wprawdzie pokruszone i trudno tzw. (!) życie literackie ogarnąć, ale przecież na brak poezji i poetów trudno narzekać. Nowe zastępy młodych próbują zaznaczyć swoje miejsce. Nawet chyba podobnymi sposobami.
Dzisiaj każdy może sobie wydać to, co napisał. Wystarczy, by sam zainwestował w książkę określoną, wcale znów nie tak dużą, sumę pieniędzy, albo by znalazł kogoś, kogo nazywa się sponsorem. Najczęściej poza grupą znajomych czy przyjaciół nikt nie będzie wiedział o tej książce. Wydawca nie wysyła egzemplarzy obowiązkowych do bibliotek w Polsce, do których dawniej miał obowiązek je wysyłać. Nie ma tygodnika z tradycją, omawiającego twórczość między innymi debiutantów. Wprawdzie czasopism jest wiele, ale mają zasięg regionalny, a te, które przedostają się na rynek ogólnopolski są zazwyczaj kwartalnikami, co oznacza, ze ukazują się i co pół roku albo po prostu wtedy, gdy są pieniądze.
Teraz ważne jest przede wszystkim to, jak książka się sprzedaje.
Nie próbuję powiedzieć, że było lepiej, a jest gorzej. Jest jak jest. A każdy, próbujący wchodzić do literatury, trafi na swoją wyboistą ścieżkę. Jeżeli wytrwa w swoim „byciu poetą”, zrozumie po latach, że w walce, którą toczy ze światem, powinien być po stronie świata. Swojego. Reszta należy do historii, która potrafi weryfikować.

Rozwodzę się na ten temat, bo wróciłam z 42. Warszawskiej Jesieni Poezji. Ćwierć wieku temu zdobyłam na tej imprezie główną nagrodę za esej (o Anne Sexton). Jakże się cieszyłam, Warszawa była moja, szkoda mi było nocy na sen.
Po latach przyjechałam po raz drugi. Z obawami, które dotyczyły nie samej imprezy (bo ta była przygotowana świetnie, zasługa Marka Wawrzkiewicza i jego współpracowników, m. in Aldony Borowicz, Barbary Śliwonik, Zbigniewa Milewskiego), raczej moich dziwactw, które mi nie pozwalają przebywać długo wśród ludzi. Z upływem czasu utwierdzam się bowiem w tym, że twórca powinien siedzieć w kącie i robić swoje. A jednak, chciałoby się czasami zobaczyć i usłyszeć w realu tych, których wiersze się czyta. Miłe to były spotkania: z Anną Andrych, Ewą Zelenay, Jurkiem Fryckowskim, Bożeną Kaczorowską, Zofią Mikułą, Elżbietą Musiał, Krystyną Konecką, Beatą Patrycją Klary, Teresą Rudowicz, Izą Fietkiewicz-Paszek, Zdzisławem Brudnickim, Andrzejem Walterem i jego żoną, Jadwigą, Adamem Decowskim.
Także z Tadeuszem Olszewskim, który w księgarni im. Prusa na Krakowskim Przedmieściu promował nowy tomik poezji „Owoc tarniny”.
Intensywne to były dni.
Poezji miałam „po kokardkę”, jak mawia moja koleżanka Iza z Koszalina.
Zobaczyłam po raz pierwszy dworek w Żelazowej Woli i dom Iwaszkiewiczów w Stawisku.

Spotkałam się z Remkiem Grzelą, który mnie porwał na cudne manowce, czyli do księgarni „Wrzenie świata”, gdzie pogawędziliśmy także z Mariuszem Szczygłem. Nie mówiąc już o tym, że zaholował mnie na dach biblioteki uniwersyteckiej, do ogrodów i widoków. I że piliśmy martini na Mariensztacie, w samo południe, w słońcu, jak w westernie. Czerwone wino piłam z Kamilą Jansen w „Antrakcie”. I usłyszałam (dwa razy, hehhe), ze jestem jej 'idolką”, nawet wiem, dlaczego). Kamila nie wie chyba, że nie powinno się poznawać osobiście pisarzy, których się lubi, bo wyobrażenia czytelnika o pisarzu nijak nie przystają do jego rzeczywistego wizerunku.
No i długo by gadać jeszcze.
Nie policzyłam, ilu było poetów, ale naprawdę wielu, z Polski, Danii, Rosji, Litwy, Łotwy, Austrii, Serbii, Węgier, Wietnamu, Chin, Gruzji.
Jeśli kto ciekaw, może zobaczyć fotki pod tym linkiem:
http://www.literaci.eu/

in / 1199 Views

2 komentarze

  • ~Iza 16 października 2013 at 18:02

    „Po kokardę” pisałam, bo ja nie używam zdrobnień. Nawet imion moich synów, gdy byli maluszkami, nie zdrabniałam. Nie miałam doświadczeń w hodowli chłopaków (trzy starsze siostry), więc uczyłam się od starszych koleżanek z pracy co synów miały. Instrukcję jednej, starszej ode mnie o dwa pokolenia zapamiętałam; mówiła tak: pani Izo, niech pani nie mówi do przyszłego mężczyzny zdrobnieniem jego imienia. Na moje: dlaczego? odpowiadała: aby taki jak dorośnie nie był Piotrusiem…. To było po tym jak mój synek, wróciwszy od babci- matki ojca- zwracał się do ojca per „Plotluś”. Nie lubię również jak ktoś nazywa mnie Izunią, bo jak wykonywałam najbardziej męski zawód to nazywali mnie Izunią z uwagi na to, że jestem malutka. Tak znienacka napisało mi się o tym, że na inżyniera trzeba wyglądać. Właśnie wróciłam od dentysty, który za pomocą znieczulenia robi ze mną to czego nie dali rady koledzy po fachu, budowlańcy. Dentysta „uchlewa” mnie znieczuleniem tak pięknie, że nawet nie zazdroszczę Ci dzisiaj tego Martini. Ale, jak „wytrzeźwieję” po znieczuleniu, to kto wie? Pa, Iza.

    Reply
    • Marta 18 października 2013 at 22:22

      Izo, dziękuję za komentarz. Zdrobnienia są fatalne, masz rację. najgorsze są „pieniążki”.

      Reply

    Skomentuj Marta Anuluj pisanie odpowiedzi

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.