Inne

Jak nie zostałam Wielką Księżną

– Dzisiaj Dzień Kobiet – powiedziałam, popijając w łóżku poranną kawę i oglądając wiadomości w TVN 24 w celu podniesienia ciśnienia.
– Uhmm – mruknął Januszek – ale ja nie obchodzę – dodał.
– Nic dziwnego, nie jesteś kobietą, powiem tylko, że Wielki Książę już mi życzył.
– Ale kawy ci nie podał i nie poda – odgryzł się Janusz, bynajmniej nie skłaniając się ku życzeniom i nadgorliwości Księcia.

To prawda, nie podał i nie poda, choć wypiliśmy w przeszłości wiele kaw, tyleż sampanów, nie tych z Szampanii, rzecz jasna, tylko zza wschodniej granicy, ale w czasach dawnych, kiedy nie znało się innych smaków i tamten smakował wybornie. Leszek miał we zwyczaju, że w dniu pobrania stypendium zapraszał mnie do „Kryształowej”, kawiarni wówczas eleganckiej. Wówczas, to znaczy w roku 1969, kiedy to byliśmy studentami I roku filologii polskiej w Uniwersytecie Śląskim, w Katowicach.
Leszek był dziwnym człowiekiem, jakby z innej epoki, innego wymiaru, a ponieważ zawsze przyciągałam do siebie szlachetnych dziwaków, więc przylgnął do mnie, wyławiając z grupy osiemdziesięciu dziewcząt i hołubił staromodnie. Hołubienie oznaczało nabożną adorację i nie miało nic wspólnego z tym, co mogłoby się dziać pomiędzy siedemnastoletnią dziewczyną i o trzy lata starszym chłopakiem.

Leszek całował moją dłoń na dzień dobry i z innych okazji, obdarowywał kwiatami. Siedząc obok, bawił się kosmykiem moich długich włosów. Podawał mi płaszcz, ogień do papierosa, pomagał spakować książki, przynosił herbatę, odprowadzał na autobus lub pociąg. Nigdy nie wykonał w moim kierunku żadnego wyraźnie erotycznego gestu, a może miałam klapki na oczach i w jego konwencjonalnej adoracji nie zobaczyłam niczego, co kazałoby drgnąć mojemu sercu i zwariować dla Leszka.
Dużo rozmawialiśmy i czuliśmy się z tym dobrze. Leszek wielbił wszystko, co powiedziałam i nieustannie podziwiał moją mądrość oraz elokwencję. Elokwencji mu także nie zbywało, więc głaskaliśmy siebie i świat słowami.
Na serdecznym palcu prawej ręki nosił herbowy sygnet, a listy, które słał do mnie, lakował rodową pieczęcią. Oprócz tego należał do jedynie słusznej wówczas partii i w jego odczuciu jedno nie kłóciło się z drugim.

Czasem odwiedzał mnie w domu.
Raz zaprosiłam go oficjalnie, a potem przychodził na zaproszenie mamy, która go uwielbiała. Najczęściej przesiadywali w kuchni, kiedy ja zajmowałam się swoimi sprawami w pokoju. Leszek był uważnym słuchaczem, więc mama zdążyła mu opowiedzieć co najmniej pół swojego życia. Smakowały mu obiadki i kolacyjki, po których nader chętnie wycierał umyte naczynia.
Któregoś dnia mi się oświadczył i dopiero po moim „tak” miał zamiar mamę oficjalnie poprosić o moją rękę. Kiedy powiedziałam, że nasz związek jest niemożliwy, bo kocham Jana Andrzeja, późniejszego męża i ojca moich dziewczynek, za bardzo się nie zmartwił. Oczywiście wytłumaczyłam mu, że jest jedyny i niepowtarzalny, i że z Janem Andrzejem łączy mnie zupełnie coś innego, tak więc nasze relacje mogą pozostać bez zmian. A ponieważ Leszka zawsze cechowała pomysłowość i przekora, przytaknął spokojnie i swoją „klęskę” od razu przekuł w zwycięstwo. Wszem i wobec rozpowiadał, że Jan Andrzej jest moim chłopakiem, ponieważ on go zaakceptował.
Kiedy już byłam mężatką, Leszek oświadczył się młodszej siostrze, Grażynce. Wszedł do biura, gdzie pracowała, z bukietem róż. Grażynka odmówiła, sugerując mu oświadczyny najmłodszej siostrze. Do niej jednak nie podszedł z podobnym zamiarem, może dlatego, że nie była pełnoletnia.

Grażynka wspomina, że udało jej się zamienić zaloty Leszka w kumpelstwo. Ponoć Leszek nadal odwiedzał nasz dom, gawędził z mamą w kuchni i wycierał umyte naczynia. Tego już nie pamiętam, bo w dniu ślubu opuściłam rodzinne gniazdo i przeniosłam się do własnego, choć wynajętego. Grażynka uszyła Leszkowi czerwone sztruksowe spodnie, hit sezonu. By zademonstrować, jak swobodnie się w nich czuje, nasz wspólny adorator robił fikołki na betonie, przed katowickim Spodkiem. Kiedy sobie tę scenę wyobrażam, uwierzyć nie mogę, bo wprawdzie Leszek był dowcipnisiem i potrafił chichotać z byle czego, ale nigdy nie widziałam w nim psotnego chłopca.

Na początku V roku studiów (byłam już w ciąży) Leszek zaprosił mnie na lody i wyznał, że ożenił się w czasie wakacji. Pokazał zdjęcia uwieczniające uroczystość. I znów nie dał za wygraną. Aby mieć ślub kościelny z wybranką, która już kiedyś była mężatką, zrobił to w kościele obrządku polsko-katolickiego. Odwiedzaliśmy się przez pewien czas, a potem nasze drogi się rozeszły.
Od czasu do czasu czytałam w literackiej prasie jego fraszki. W 1991 roku było o nim głośno w mediach, bo założył Polski Ruch Monarchistyczny i został Wielkim Księciem. W uznaniu zasług literackich, w kilka lat później, otrzymałam tytuł baronowej, a moje córki zostały baronessami. Tytuł ten uznawany jest w całym monarchistycznym świecie.

Wielką galę w Zamku Sieleckim w Sosnowcu, z udziałem dostojnych książąt europejskich, pokazał „Tele Express”. Dziennikarz jakiejś gazety zapytał, dlaczego przyjęłam tytuł. Odpowiedziałam spontanicznie, że „lubię teatr”. Miałam na myśli, rzecz jasna, teatralną oprawę uroczystości, towarzyszącą także nadawaniu tytułu. W gazecie jednak napisano, że „lubię cyrk”, co było wypaczeniem moich słów. Do monarchistów nie przystałam, ale, mam nadzieję, niechluby nie przyniosłam, baronowej to przecież nie przystoi.

Leszek Wielki Książę Wierzchowski, herbu Pobóg, szlachetnie piastuje urząd. Jest człowiekiem wielkiej skromności i pracowitości. Mieszka na tym samym osiedlu, co ja, pracuje na państwowej posadzie, będąc przy tym również Regentem Polski i Polskiego Ruchu Monarchistycznego, Wielkim Kniaziem Ukrainy-Rusi, Kniaziem Imperium Rosji, Emirem Tatarów. Sam prowadzi samochód, sam nalewa do niego benzyny.
Z upodobaniem pisze fraszki, nawiązując tym samym do klasycznych jej tradycji. Wydał pięcioksiąg fraszek: „Manifest erotyczny”, „Dziwne stany świadomości”, „Imionnik zakochanych”, „Erotyczne przymiarki” i „Sztuka pieszczot”, za które otrzymał Laur Umiejętności i Kompetencji. W moim prywatnym archiwum znajduje się kilka niedrukowanych, pisanych ręką Wielkiego Księcia na zajęciach z języka starocerkiewno-słowiańskiego, tzw. scs-u. Są na temat, bo o jerach, kolokwiach, itp. Mam też wiersz „W pamiętniku M ”, kończący się słowami: „Lecz jak ptak zza mórz, tak wciąż będę wracać/ myślą w sny szczęścia wraz z tobą spełnione”.
I tym to sposobem, odrzuciwszy na I roku studiów oświadczyny Leszka, nie zostałam Wielką Księżną, czego bynajmniej nie żałuję, bo dzięki temu przeżyłam wszystko, co później się zdarzyło. Ale choć wychowywałam się w piwnicznej izbie, mam w sobie i tak wszystko arystokratyczne, prócz pochodzenia, jak mawiała moja babcia Marianna, kiedy dopadały mnie migreny i globus histericus. Nie przewidziała tylko, że zostanę baronową.

Jedna z historyjek zawartych w moim „Autoportrecie z Lisiczką”

in / 1115 Views

1 komentarz

  • ~Uczycielka polskiego 25 czerwca 2013 at 12:08

    „we zwyczaju”?

    Reply
  • Napisz swoją opinię

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.