Tak,tak, martini wypiłam na balkonie, po powrocie ze spotkania z DanielemPassentem. Także na balkonie zjadłam lekką kolacyjkę, którą przygotował Janusz( ja w tym czasie odprowadzałam samochód na parking). Mordek jechał ze mną ( wbagażniku, to jego ulubione miejsce), a potem wracaliśmy powoli, rozkoszującsię każdy czymś innym: Mordek wąchaniem traw, a ja ciepłem wieczoru i tym, żejuż nie musiałam nic mówić.
Spotkaniez panem Passentem przebiegło wedle mojego scenariusza i nikt go nie zakłócił. Bardzochciałam uniknąć politykowania. Passent ma nieprawdopodobną biografię (dziecko, które ocalało z Holocaustu, zagraniczne studia, stypendia,ambasadorowanie w Chile…blisko 50 lat w „Polityce”) i cierpłam na myśl, żemielibyśmy zrobić następną debatę na bieżący temat, choćby psów lub kotów wSejmie. Było więc spokojnie, nikt nikogo nie rozliczał i nie teczkował. Byłoteż konkretnie i rzeczowo, czyli na temat „Choroby dyplomatycznej” i„Codziennika” ( w końcu spotkanie w bibliotece, a nie w Salonie Polityki).Owszem, stawiałam też zadziorne pytania, bo z pewnymi poglądami wyrażonymi wksiążkach się nie zgadzałam i chciałam zrozumieć, dlaczego pan Passent takodmiennie ode mnie myśli.
Poponad godzinnej rozmowie „zarządziłam” 20 minut dla publiczności. I, o dziwo,nikt nie spróbował nawet zmienić klimatów.
Tymczasemna blogu pana Passenta znajduję taki oto komentarz „Elmanie”:
„Byłamwczoraj na spotkaniu z Panem w katowickiej bibliotece. I – jeśli mogę sobiepozwolić (a mogę, kto mnie tu może powstrzymać ?) – chciałabym przedstawićswoje opinie. Było miło i sympatycznie… aż do bólu. Nie wiem, jak inniuczestnicy spotkania, ale ja przyszłam na nie w nadziei, że będzie można z kimśmądrym pogadać o obecnych wydarzeniach. Tego spodziewałam się chociażby poblogu, na którym Pan omawiania aktualnych ekscesów w naszym prawożądnym (niepraworządnym) państwie nie unika. Tymczasem sprowadzono spotkanie do dyskusjina temat dwóch świetnych, oczywiście niewątpliwie, Pana dzieł”.
PanPassent odpowiedział:
„Dziękujęwszystkim, którzy byli na spotkaniu w Katowicach.
Do „elmanie”: Zgoda, spotkanie miało lekki przebieg. Szkoda, że nie zadała Panipoważniejszego pytania. Pozdrawiam!”.
No,właśnie !
Czyzauważyliście, jak ludzie komentują spotkanie po spotkaniu? Przecież mogąpytać, mogą się włączać do rozmowy, o to właśnie chodzi. Najczęściej języki imsię rozwiązują po wszystkim. A jak już można coś napisać anonimowo, to każdy bardzomądry.
„Elmanie”pisze jeszcze:
„Nie wiem, na ile takie ustawienie dyskusji (precyzyjnieokreślonej w czasie, co oboje podkreślaliście) zależało od Pana, na ile odprowadzącej. W każdym razie odczuwam po spotkaniu ogromny niedosyt.”
Iteraz ja odpowiem, choć wątpię, by „Elmanie” trafiła na mój blog:
Io to chodzi, Elmanie, o to chodzi, aby po spotkaniu pozostał niedosyt, a nieprzesyt. Dlatego jako prowadząca bardzo dbam, aby spotkanie nie trwało dłużejniż półtorej godziny. To absolutnie wystarczy, pod warunkiem, że prowadzący znadzieła autora i zadaje pytania ich dotyczące, czy z nich wynikające, a niesztampy dziennikarskie, w których gustują młodzi dziennikarze.
Półtorejgodziny to czas wykładu akademickiego. I tyle wytrzymuje się bez przerwy i bezwiercenia się. Chodzi o to, by mówić mało, ale smacznie, jak Benia Krzyk. I bypozostał niedosyt.
PS.Aha, miało być o klimatach spotkania i o szczurach. Ale o szczurach już jutro,dobrze?
Brak komentarzy