Inne

Jak nie zostałam Wielką Księżną

     Pierwszym mężczyzną, który do mnie zatelefonował z życzeniami z okazji Dna Kobiet, był Leszek Wielki Książę Wierzchowski. Siedziałam w łóżku, pijąc poranne espresso i oglądając wiadomości w TVN 24 w celu podnieśnienia ciśnienia.
-Wielki Książę już mi życzył – rzuciłam wymownie w stronę Janusza, który popijał kawę obok mnie i tłumaczył mi świat, czyli komentował wiadomości telewizyjne.
– Ale porannej kawy ci nigdy nie podał i nie poda – odgryzł się Janusz, bynajmniej nie zamierzając pójść w stronę nadgorliwości Wielkiego Księcia.
     To prawda, nigdy nie podał i nie poda, choć wypiliśmy w przeszłości wiele kaw i tyleż szampanów (nieprawdziwych, czyli win musujących). Bo Leszek miał taki zwyczaj, że jak tylko otrzymał stypendium, to w tym samym dniu zapraszał mnie do „Kryształowej”, bardzo eleganckiej w tamtych latach kawiarni. W „tamtych”, czyli 38 lat temu, kiedy to  w roku 1969 byliśmy studentami I roku filologii polskiej w Uniwersytecie Śląskim.
Leszek był dziwnym człowiekiem, nic więc dziwnego, że od razu przylgnął do mnie, wyławiając mnie z grupy 80. dziewcząt i hołubił ponad miarę ( dla tych, ktorzy nie wiedzą, wyjaśniam: zawsze przyciągam do siebie szlachetnych dziwaków). Hołubienie oznaczało nabożną adorację i w opinii mojej, tudzież koleżanek, nie miało nic wspólnego z tym, co mogłoby się dziać pomiędzy młodą dziewczyną (miałam wówczas 17 lat) i o 3 lata starszym chłopakiem.
     Leszek całował moją dłoń na dzień dobry i z innych okazji, obdarowywał mnie kwiatami; siedząc w ławce za mną, bawił się kosmykiem moich długich włosów, podawał mi płaszcz, pomagał spakować książki, przynosił herbatę, podawał ogień do papierosa, odprowadzał na autobus. Nigdy nie wykonał w moim kierunku żadnego erotycznego gestu, a może to ja miałam klapki na oczach i w jego konwencjonalnej adoracji nie zobaczyłam niczego, co kazałoby mi dla Leszka zwariować. Dużo rozmawialiśmy i łatwo nam to szło. Leszek wielbił wszystko, co powiedziałam i nieustannie podziwiał moją mądrość oraz elekowencję. Elokwencji mu także nie zbywało.
Na serdecznym palcu prawej ręki nosił pierścień rodowy, a listy, które słał do mnie, lakował rodzinną pieczęcią.  Wszyscy wiedzieli, że pochodzi z tych „Wierzchowskich”. Oprócz tego należał do PZPR. Jedno nie kłóciło mu się z drugim.
    Czasem Leszek odwiedzał mnie w domu. Raz go zaprosiłam, a potem przychodził na zaproszenie mamy, która go uwielbiała. Może dlatego, że wycierał naczynia po obiedzie, przesiadywał z nią w kuchni i słuchał uważnie i z szacunkiem tego, co mama mu opowiadała. Oczywiście smakowały mu mamy obiadki i kolacyjki.
Aż dziw, że oświadczył się najpierw mnie, a nie mamie. Był  na tyle przezorny, by wpierw wszystko ze mną uzgodnić. Kiedy mu powiedziałam, że nasz związek jest niemożliwy, bo kocham  J. A., mojego późniejszego męża i ojca moich dziewczynek, za bardzo się nie zmartwił. Oczywiście wytłumaczyłam mu, że jest jedyny i niepowtarzalny i że z J. A. łączy mnie coś zupełnie innego i że z nim nigdy nie będzie mnie łączyło to, co z Leszkiem. Przytaknął spokojnie. Swoją „klęskę” od razu przekuł w zwycięstwo. Wszem i wobec rozpowiadał, że J.A. jest moim chłopakiem, ponieważ on go zaakceptował.
     Po kilku tygodniach Leszek oświadczył się mojej młodszej siostrze. Nigdy się z nią nie spotykał prywatnie, ale to mu nie przeszkodziło wejść do biura z bukietem róż, klęknąć i poprosić o rękę. Siostra właśnie kończyła malować paznokcie lakierem szybkoschnącym, więc szok, jaki przeżyła był wielki. Odmówiła natychmiast, ale ponieważ bardzo jej się żal Leszka zrobiło, więc zasugerowała mu, że przecież jest jeszcze jedna siostra, najmłodsza. Do niej Leszek nie odważył się podejść z podobnym zamiarem.
     Na początku V roku studiów ( byłam już w ciąży) Leszek zaprosił mnie na lody i wyznał, że ożenił się w czasie wakacji. Pokazał zdjęcia.
Potem nasze drogi się rozeszły. Spotkaliśmy się po latach w bardzo dziwnych okolicznościach ( jeśli kto ciekaw, opowiem tę prawie sensacyjną historyjkę). W wiele lat później przeczytałam w prasie, że Leszek Wierzchowski założył Polski Ruch Monarchistyczny i stał się Wielkim Księciem.
     W ten oto sposób, odrzucając oświadczyny na I roku studiów, nie zostałam Wielką Księżną w kilkanaście lat później.
 W uznaniu zasług literackich otrzymałam w latach 90. tytuł baronowej (moje córki zostały baronessami). Tytuł ten uznawany jest w całym monarchistycznym świecie. Gala była wielka, relację pokazał  „Teleekspress”. Dziennikarz jakiejś centralnej gazety zapytał mnie, dlaczego przyjęłam tutuł. Odpowiedziałam spontanicznie, że „lubię teatr”. Miałam na myśli teatralną oprawę, która towarzyszyła nadawaniu tytułu. W prasie przeczytałam: „Marta Fox, zapytana o to, dlaczego przyjęła tytuł baronowej z nadania Polskiego Ruchu Monarchistycznego, powiedziała, że lubi cyrk.”
Do monarchistów nie przystałam. Nie mieli do mnie pretensji o wypowiedź, uwierzyli, że to prasa kłamie. Przecież baronowej nie przystoi.

in / 1140 Views

1 komentarz

  • mrowka123@buziaczek.pl 11 marca 2007 at 17:21

    Biedny facet 😉 Dobrze, że w końcu został ukoronowany tytułem męża, a teraz dodatkowo się spełnia !

    Reply
  • Napisz swoją opinię

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.