Początki
Kiedy pod koniec stycznia tego roku przyjaciółka lekarka przysłała mi spis tego, co powinnam kupić w aptece, by mieć zabezpieczenie na czas epidemii, nie zbagatelizowałam jej przestróg, dzięki czemu miałam zapas środków do dezynfekcji, maseczek, gumowych rękawic i środków czystości. Nawet butelkę spirytusu kupiłam i mąż pochwalił moją przezorność. Na wszelki wypadek zrobiłam też małe zapasy spożywcze.
Miałam jednak nadzieję, że nie dopadnie nas to, co się stało, a tym bardziej to, co dzieje się teraz. Wierzyłam, że jeśli będę się stosować do restrykcji, nie zachoruję. Nie muszę przecież jeździć codziennie do pracy, nie bywam na dyskotekach, i w ogóle, osobom w wieku emerytalnym prościej, mają mniej pokus. Jeszcze łatwiej tym, którzy pracują w domu, co robię od 30 lat, więc nawet lockdown nie był problemem.
Żal mi było rodzinnych obiadów, Świąt Wielkiej Nocy, które spędziliśmy osobno, przytulanek z wnukami. Wiosną spotkania rodzinne przenieśliśmy do lasu (jak już można było chodzić bez masek). Bardzo przestrzegaliśmy wszelkich zabezpieczających zasad, łącznie z myciem zakupów specjalnie wyprodukowanym domowo płynem. Modliłam się po swojemu (bo do kościoła nie chodzę od ponad pół wieku), by nie dopadły nas jakieś choroby „współistniejące” i by nie trzeba było iść do lekarza. W marcu zrezygnowałam z planowanego „przeglądu technicznego” w klinice. Z kolejnego, w maju też, bo szkoda mi było każdego ciepłego dnia. Trzeci termin wyznaczono mi na 7 września.
Tego dnia, mąż mi powiedział, zrezygnuj, nie rób tych zaplanowanych badań. Już dwa razy przekładałam terminy, nie chcę wyczekiwać w przychodniach, prędzej zarażę się w Biedronce niż w szpitalu, zirytowałam się. Tyle miesięcy się uchowaliśmy przed covidem, więc strach nieco zelżał.
Swoim zwyczajem zapisywałam każdy dzień. Robię tak nieustająco od 1984 roku. Dni zapisuję w pięknych zeszytach, wiecznym piórem. Już 1 stycznia postanowiłam zapiski robić w pliku w komputerze. Dlaczego? Z wielu powodów, ale może wśród nich był i ten, że mały laptop można mieć łatwiej przy sobie, i służyć może do różnych celów. Zabrałam go oczywiście do kliniki.
Kwarantanna i pierwsze objawy
Z kliniki wyszłam zadowolona, bo z dobrymi wynikami. W pięć dni później zadzwoniła do mnie pani z Sanepidu, informując, że w klinice miałam kontakt z osobami zakażonymi, dlatego nakładają na mnie kwarantannę. Proszę się nie martwić, tylko do 19 września. Przyznaję, łupnęło mnie to, prześledziłam swoje kontakty i uspokoiłam się. Nie spotkałam się nawet z dziećmi po tych 3 dniach w klinice, bo ku radości nastoletnich wnuków, dla których babcia już nie jest atrakcją, zamiast wspólnego obiadu zrobiłam im kluski i rolady „na wynos”.
Na kwarantannie bardzo o nas dbano. Centrum Kryzysowe zaproponowało paczkę żywnościową, policja codziennie namierzała męża i kazała mu machać z okna. Do mnie nie dzwonili ani razu. Pomyślałam, że po prostu mi ufają, wiadomo przecież, że nie wyskoczę do baru na piwko, nie te lata.
W szóstym dniu kwarantanny obudził mnie ból mięśni i bolesne skurcze goleni, łydek, palców u rąk i nóg, które mi wykręcało każdy w inną stronę. Tego też dnia odrzuciło mnie od kawy. Pierwszy łyk wydał mi się gorzki, jak piołun, z metalicznym na dodatek posmakiem. Po konsultacji z rodzinną lekarką zaczęłam łykać magnez. Zażyłam też paracetamol, ponieważ termometr wskazywał 37, 6, ale to nie to, to histeria, minie, pocieszyłam się.
Nie minęło. W środku nocy zmieniłam piżamę, bo poprzednią można było wyżymać z potu. Kiedy brałam paracetamol, gorączka spadała na trzy godziny. Nie jadłam prawie nic. Każdy kęs smakował, jakbym lizała zardzewiały stalowy nóż. Nie straciłam węchu, wprost przeciwnie, wyostrzył się dziesięciokrotnie i nawet miły zapach, przyprawiał mnie o mdłości. W kolejnym dniu zaczęłam kaszleć. Nie był to jednak suchy kaszel, wręcz przeciwnie, wylatywały ze mnie garści flegmy jak u starego gruźlika.
Najgorsze były noce z gorączką, wysoką, bo sięgającą już 39 stopni. Menuet jest dobry na gorączkę, pomyślałam, kiedy żar dusił, głowa pękała, kołdra przyklejało się do ciała jak całun. Można sobie w głowie tańczyć menuetową lekkość. Problemem było przykrycie, które należało odrzucić. Ile stopni miało moje ciało, kiedy wyobraziłam sobie, że tylko igła (!) może mnie uratować? Cienką igłą należało uchylić kołdrę i wpuścić zimny wiatr. Gdybym tylko potrafiła! Koszmarne były te gorączkowe maligny. Mijały, paracetamol pomagał, rano było trochę lepiej.
Wymaz, covid
Po skończeniu kwarantanny dostałam skierowanie na wymaz. Okazało się jednak, że nie mogę go zrobić, bo…nie ma mnie w systemie. Nie byłam na kwarantannie, coś mi się pomyliło, to mój mąż miał kwarantannę, ja nie, choć mieszkam razem z nim. Może to kolejna faza gorączki? Uwiarygodniła mnie moja mania zapisywania wszystkiego. Podałam datę i telefon, z którego dzwonił do mnie Sanepid. Po kilku godzinach odżyłam w systemie. Tak, była pani na kwarantannie, usłyszałam, tylko system panią wyoutował, ale już przywrócił. Wymazu zrobiłam następnego dnia. Pojechałam z temperaturą „zbitą” do 37 stopni, poszło sprawnie, nie wysiadałam z samochodu. Wracając, modliłam się o każde zielone światło, byle jak najszybciej dopaść toalety, nadchodził kolejny objaw. Biegunka trzymała mnie całą dobę. Teraz prócz wody piłam jeszcze elektrolity, od jedzenia nadal mnie odrzucało.
Na drugi dzień w południe już wiedziałam: Niestety, plus, covid. Sanepid nałożył na mnie tym razem 10-dniową izolację, jak zwał, tak zwał. Na męża kolejną kwarantannę, ale jak się wkrótce okazało, tym razem jego system wyoutował, więc policja go nie sprawdzała. Byłam tak osłabiona kilkudniową gorączką, że nie potrafiłam dojść samodzielnie do toalety, nawet trzymając się ściany. Najgorsze mam za sobą, pocieszałam się, nie wiedząc jeszcze wtedy, jak bardzo się mylę. Kolejnej nocy z trudem oddychałam, ale postanowiłam być nadal dzielna. Po cichu zaczęłam pakować walizkę, tak na wszelki wypadek. Rano było ciut lepiej, ale kiedy doszłam do kanapy, traciłam oddech, więc wróciłam do łóżka. Od tej chwili niewiele pamiętam: Glos Januszka, powtarzającego moje imię, potem ratownika, mówiącego spokojnie, wdech, wydech, wdech wydech. Rzecz w tym, że ból w piersiach uniemożliwiał mi cokolwiek. W pędzącej na sygnale karetce było lepiej, bo był tlen. Pomyślałam, zwariowali, covid przeżyję, a w wypadku zginę.
Cdn
11 komentarzy
Bożesztymój Marta, jakże Ci współczuję. Ja w lutym wróciłam do pracy- trwam nadal choć coraz bardziej się boję. Ściskam Cię serdecznie i sił życzę. Bożena K
Boże, popłakałam się, jakie to straszne. Przeżyła Pani koszmar, mocno ściskam i życzę szybkiego powrotu do sił i zdrówka. Opisała Pani to w dosadny sposób, oby więcej ludzi to przeczytało. ❤️❤️
Dziękuję. To ponoć dobrze, kiedy czytelnik się wzrusza. Gdyby autor przy pisaniu płakał, to by znaczyło, że jest grafomanem. Dziękuję.
Gdyby pani tekst przeczytali wątpiący! Niestety, nawet jeśli przeczytają, pomyślą…. Pisarka, Soros albo Gates jej zapłacił, to mąci nam w głowach.
O tych pajacach nie warto myśleć, gdyby nie to, że nam szkodzą. Idioci i tyle.
Marto, kto by przypuszczał? Jak dobrze, że wyszłaś z tego.
Bo wyszłaś, skoro piszesz po fakcie.
To wszystko potwornie niepokojące.
Życzę zdrowia.
Czekam na dalszą część sprawozdania. Brzmi jak kolejna twoja powieść.
A to samo życie napisało ten koszmarny scenariusz.
Ściskam
Bożena Kaczorowska
Bożenko, niech się skończy ta pandemia, która do tej pory była tylko w katastroficznych filmach. Nie przyszłoby mi do głowy, że tego doświadczę. NA razie cieszę się domem i tym, że już oddycham własnymi siłami/ Co ten covid we mnie jeszcze zepsuł, zobaczę. Teraz drżę o bliskich. Oby byli oni silniejsi ode mnie.
Covid to rosyjska ruletka. Ściskam Cię, dziękuję.
Marto, bardzo jestem dumna z Ciebie, dałaś radę i w dodatku wspaniale to opisałaś. Jestem sama, bardzo się boję, ale Twoje sprawozdanie paradoksalnie dodało mi otuchy. Ściskam Cię serdecznie.
DZiękuję, Ewo.
Bardzo dziękuję za ten tekst. Mocny i bardzo prawdziwy.
Dziękuję za to wsparcie.