Odważny Henrik Ibsen (1828-1906), ten „wróg ludu”, w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu zabrzmiał aktualnie, choć od napisania „Upiorów” minęło ponad sto lat. Spektakl zrealizowany z poszanowaniem oryginalnego tekstu (reżyseria i adaptacja: Maciej Podstawny), przykuł moją uwagę przede wszystkim ciekawą realizacją, na co zresztą liczyłam, wierząc, że klasyczny mieszczański dramat, choćby nie wiem, jak głęboko analizujący psychikę postaci i obnażający zło, które i dzisiaj istnieje, nie wybrzmi artystycznie bez porywającej inscenizacji.
Ibsen dawno temu wieszczył, że wszyscy nosimy w sobie upiory odziedziczone po ojcu, matce i rodzinnych traumach. Nawet jeśli się z nimi pozornie uporamy, to pojawiać będą się w snach i wierzeniach. Dzisiaj znamy już mechanizmy powtarzania rodzinnych skryptów i wiemy, że jeśli nie pozbędziemy się hipokryzji, stanowiącej podstawę wszystkich toksycznych relacji i zła, nie przerwiemy ciągu krzywd i poniżeń, to krzywdzić będziemy nie tylko siebie, ale i innych, szczególnie dzieci. Zapieranie się autentycznych, silnych emocji, wmawianie sobie, że czuje się to, co się czuć powinno, i staranie się usilne, by nie czuć tego, co uważa się za niestosowne, ma zawsze konsekwencje dla naszego ciała. Tej prawdzie Alice Miller (1923- 2010), psycholog i terapeutka, poświęciła wiele książek, miedzy innymi: Gdy runą mury milczenia, Bunt ciała, Zniewolone dzieciństwo.
Szambelan Alving był rozpustnikiem, tyranem i pijakiem. Był też mężem i ojcem, panem i władcą w patriarchalnej, opresyjnej rodzinie, co nie przeszkadzało, by wedle IV przykazania należał mu się szacunek bez względu na uczynki, dlatego o patologiach rodzinnego życia należało milczeć, prawdę zamiatać pod dywan dla rzekomo wspólnego dobra. Nawet w dziesięć lat po śmierci szambelana jest to temat tabu, skoro wdowa, Helena, próbuje podtrzymać mit dobrego męża i ojca, ukrywając tajemnicę jeszcze głębiej, w wybudowanej ochronce, poświęconej jego pamięci. Mury milczenia mają jednak to do siebie, że potrafią niespodzianie runąć. Ideał sięgnąć bruku. Kłamstwo już nikogo nie ocali. Pustkowie w okolicach norweskiego fiordu zapłonie, pana i władcy nie uratuje nawet wiara w to, że o zmarłych mówi się dobrze lub wcale. Kiedy spotkają się po latach wdowa, syn, pastor, przyjaciel domu i córka z nieprawego łoża, uśpiony wulkan wyrzuci lawę. Nikogo to wprawdzie nie uratuje, lepszy świat od razu nie zostanie zbudowany, ale piętrowe kłamstwa spłoną.
Salon, w którym rozgrywa się akcja dramatu jest upiornością zbliżony do wnętrz z gotyckiego horroru (scenografia: Mirek Kaczmarek). W snujących się znad fiordu mgłach nic sielskiego, ani uroczystego wydarzyć się nie może. Czerń fortepianu, mebli, ścian, kostiumów, wzmocniona ogromnymi maskami zwierząt, w jakich reżyser każe przez część spektaklu występować aktorom, tworzy przewrotne znaczenia. Maski zakładane na wierzch głowy, jak czapka, z jednej strony podkreślają, że bohaterowie nie żyją swoim ludzkim życiem, tylko odgrywają określone role, często wbrew sobie, z drugiej potęgują zniewolenie i przydają upiorności. Być może to myszy, borsuki i inne dziwadła, kryjące się w podziemnych norach. Wszak drzwi salonu wyglądają, jak wejście do tajemnej ziemianki. Twarze bohaterów są umorusane. W rozmowie z dziennikarką Gazety Wyborczej reżyser mówi, że inspirował się książkami Beatrix Potter. Dodam: Występują w nich antropomorficzne zwierzęta, np. Beniamin Truś, królik Piotruś, wiewiórka Orzeszko, prosiak Robinson. Inspirację czerpał także reżyser z powieści „O czym szumią wierzby” Kennetha Grahame’a, opowiadającej o przygodach Kreta, Szczura, Borsuka, Wydry.
Na scenie pojawia się także figura ogromnego hipopotama. To znak czytelny dla tych, którzy przechodzili terapię DDA (Dorosłe Dzieci Alkoholików) i DDD (Dorosłe Dzieci z rodzin Dysfunkcyjnych). Mówi się o hipopotamie w salonie, czyli unikaniu tematu, który jest aż nadto widoczny.
Spektakl trzyma w napięciu od początku do końca. Nawet kiedy wdowa, Helena Alving (Maria Bieńkowska) łagodnym głosem mówi, jak cieszy się z przyjazdu syna, którego przed laty wysłała do Paryża, by nie widział bezeceństw ojca, czuje się, że za tą pozorną pogodą skrzypi ból, który za chwilę wyleje się z wypartej czary goryczy. To świetna rola Marii Bieńkowskiej, wiarygodna w każdej scenie. I w rozmowie z zakłamanym do cna, obślizłym pastorem (Przemysław Kania) i w rozmowie z synem Oswaldem (Michał Bałaga), z Reginą (Natasza Aleksandrowitch), która gra raz córkę, świadomą swoich praw, niepozwalającą sobie już w kaszę dmuchać, raz rozwiązłą kochankę fruwającą w odmętach swojej chuci (świetna ekwilibrystyka ruchowa w powietrzu).
Scena, w której Helena, brzdąkając na fortepianie nostalgiczną kompozycję, mówi o okrucieństwach, podkreśla przepaść między kłamstwami, którymi karmiła się całe życie, a buzującymi emocjami, trzymanymi na uwięzi. Oswald, choć to artysta, szlifujący talent na paryskim bruku, jest w gruncie rzeczy tylko skrzywdzonym chłopcem, spragnionym matczynych uczuć, niepewnym siebie i swojej wartości, chroniącym się w ramionach Reginy, choć to jego przyrodnia siostra, co jednak wydaje się być nieistotnym drobiazgiem zarówno dla niego, jak i Reginy. Oboje są skrzywdzeni: Oswald odziedziczył chorobę po rozpustniku ojcu, Regina wykorzystywana była seksualnie przez opiekuna Engstranda, o którym myślała, że jest jej ojcem (Andrzej Śleziak).
W spektaklu bohaterowie często używają słowa „kraj”. Aż się prosi, by odnieść to do polskiej współczesności, w której tematów tabu jest coraz mniej i choć hipokryzja w dulszczyźnianej wersji ciągle ma się dobrze, to jednak akcja „me too” i u nas zebrała niezłe żniwo. Nasz kraj też upiornie karmi się martyrologią, kultem grobów i wywoływaniem duchów przeszłości, którym służą choćby inscenizacje bitew, narodowych w treści i „egzorcystycznych” w formie.
Spektakl w Teatrze Zagłębia to widowisko zrealizowane z rozmachem, trochę horror, trochę thriller w baśniowej oprawie. Ważną rolę odrywa w nim muzyka i ruch sceniczny (Mikołaj Karczewski). Niestety, w programie nie ma informacji, jakież to znane motywy muzyczne wykorzystano. Znane motywy niekoniecznie muszą być znane i to nawet tym widzom, którzy choć lubią muzykę klasyczną, to z pamięcią muzyczną u nich gorzej. A szkoda, bo to ważny element przedstawienia, potęgujący nastrój. Wiolonczelistka (Barbara Kaczmarek) improwizująca na scenie to majstersztyk nie tylko muzyczny, ale i dramaturgiczny.
Po spektaklu łapię oddech pełniejszą piersią, by wydmuchać z siebie kłębek kolczastego drutu, który uciskał w dołku. I kiedy myślę się, że teraz już będzie lżej, obrazy i frazy muzyczne powracają. I chciałoby się znaleźć bezpieczną lisią norę, która nie będzie upiornym salonem.
Henrik Ibsen, Upiory. Teatr Zagłębia w Sosnowcu.
Tłumaczenie: Jacek Früehling
Premiera: 12 maja 2018 roku
Ruch sceniczny: Mikołaj Karczewski
Muzyka, opieka wokalna: Ewa Gądek-Rosiak
Wiolonczelistka: Barbara Kaczmarek (gościnnie)
Brak komentarzy