Teatr

Nieważne, kto jest kim, jeśli się wyczuwa rytm

Przez dwie godziny siedziałam w Teatrze Śląskim wbita w fotel. Może dlatego, że informacja o przeniesieniu miejsca akcji „Wesela” do pubu w Belfaście (reżyseria i adaptacja Radosław Rychcik), wymazała we mnie oczekiwanie na spektakl będący „Weselem” Stanisława Wyspiańskiego, rozgrywającym się w chłopskiej chacie, którą znałam z lektury, inscenizacji teatralnych i filmu Andrzeja Wajdy (tutaj reżyser wszedł w tajny pakt z dramaturgiem i podsłuchał, co mu naprawdę w duszy grało).
Nie oczekiwałam więc od siebie, że spojrzę na sztukę, jak na dramat narodowo-wyzwoleńczy. Obawiałam się, że inscenizacja uwypukli konflikty religijne, których nie sposób zażegnać, patrząc nie tylko na to, co się działo w Irlandii Północnej przed laty, jak też na obecną sytuację w Europie. Obawy były na zapas, bo w spektaklu czuje się wprawdzie klimat konfliktu, ale trudno się zorientować, kto po której kto stoi stronie, więc odnajdowałam się przede wszystkim w wątkach społeczno-obyczajowych i wartościach nadrzędnych, związanych z małżeństwami międzywyznaniowymi, w których najważniejsza jest miłość.
„Wesele” w czasach Wyspiańskiego było skandalem obyczajowym, plotką, a nade wszystko wielką dysputą o kondycji polskiego społeczeństwa, które podzielone na wielu płaszczyznach, nie dojrzało do zjednoczenia się w imię nadrzędnego celu, czyli wyzwolenia ojczyzny. Oczekiwanie na cud zjednoczenia zakończyło się chocholim tańcem, symboliczną wizją martwoty społeczeństwa.
Przed Teatrem Śląskim intryguje instalacja: weselny stół w podkowę, którego blaty oparte są o worki z piaskiem, a całość imituje bardziej barykadę niż miejsce uczty czy dysputy. Scena wygląda przyjaźniej, to mroczne wnętrze pubu z barem, wysokimi stołkami, siedziskami po bokach i podwójnymi drzwiami do toalet (scenografia: Anna Maria Karczmarska). Niektóre rekwizyty są autentycznymi przedmiotami z epoki (szafa grająca, automat do papierosów, uliczne śmietniki).
Dopisane zostały obszerne didaskalia dotyczące biografii występujących postaci (vide: program teatralny, pod redakcją Aleksandry Czapli-Oslislo i Martyny Lyko). Postaci w „Weselu” Wyspiańskiego wzorowane były na autentycznych osobach, znanych w krakowskim środowisku. W spektaklu Radosława Rychcika mamy podobny chwyt, ale opisy postaci są inspirowane osobami z cyklu reportaży Aleksandry Łojek: „Belfast.99 ścian pokoju”.
Kostiumy są rekonstruowane na podstawie wyglądu osób z fotografii reportażowych, dokumentujących walki w miastach Irlandii Północnej, w latach 70. XX wieku. Niektóre to oryginalne egzemplarze, wydobyte z różnych magazynów. Informacje czerpię z programu teatralnego (wersja dwujęzyczna), który warto przeczytać, bo wiele spraw wyjaśnia. Spektakl ma także podwójną wersję językową (napisy angielskie wyświetlane są na ekranie (realizacja napisów: Marcin Muller, autor angielskiego przekładu „Wesela”, Noel Clark).
Pierwsza scena wprowadza w klimat epoki. Panna Młoda-Penny (Ewelina Żak), w białej sukni i narzuconym na nią czarnym skórzanym płaszczu, przechadza się nerwowo. W spektaklu Rychcika to katoliczka z prześladowanej robotniczej rodziny, która zrobiła wszystko, by córce zapewnić uniwersyteckie wykształcenie. Towarzyszy jej Dziennikarz -Stephen Nolan (Artur Święs) z nieodłącznym aparatem fotograficznym, w spektaklu jest to nagradzany prezenter radiowy BBC, budzący w radiosłuchaczach skrajne emocje. Pan Młody-Rob (Marcin Rychcik), karany za posiadanie broni, przewodnik po Belfaście, dobiega spóźniony, przeciskając się między rzędami publiczności.
Bohaterem głównym katowickiego spektaklu jest Młoda Para. To od nich zależy, czy cud zjednoczenia się dokona, czy rodziny katolików i protestantów się pojednają, czy miłość młodych przeniesie góry uprzedzeń. Jeden konflikt zostaje więc zamieniony w inny. U Wyspiańskiego chłopi i inteligencja, tutaj katolicy i protestanci, Belfastczycy. Na scenie pojawia się zupełnie inny świat. Nie ma w sobie nic z tamtego, w którym żył Wyspiański. Czy wesele może uratować skłóconych? Czy jedna weselna noc dokona cudu? Czy młodzi odwrócą się od starszyzny w swoich rodach i zaczną budować swój świat?

Z oczywistych powodów śledzę dialogi przejęte od Wyspiańskiego, próbuję dopasować je do nowej sytuacji scenicznej, uwiarygodnić w swoich przyzwyczajeniach, związanych z klasycznymi inscenizacjami. Postaci wchodzą i wychodzą, jak to na weselu, pogadują przy barze, przy grającej szafie, na fotelach. Świetna jest Klimina (Anna Wesołowska), wzorowana na Jean MCConville, owdowiałej matce dziesięciorga dzieci, twarda kobieta, która wiele potrafi znieść, a w imię miłości nawet przejść na protestantyzm. Także Gospodyni (Anna Kadulska), wzorowana na operatorce jednej z lojalistycznych firm taksówkarskich, bezwzględna w swojej nienawiści względem Irlandczyków.

Program czytałam w domu, po spektaklu. I dobrze, i źle. Nie znając szczegółów związanych z budowaniem postaci, opartych na innych wzorcach, dopisanych przez reżysera, poddawałam się zdziwieniu, co też można wyczynić ze znanym dramatem, którego fragmenty słyszę, a jednak widzę coś zgoła innego niż to, co związane z tekstem Wyspiańskiego. Gdybym didaskalia Rychcika znała, zapewne wiedziałabym, dlaczego tak inne od znanego z klasyki były źródła demoniczności Upiora-William Moore (Arkadiusz Machel), czy wyrozumiałej postawy Księdza-Wayne`go (Antoni Gryzik), w młodości zabijającego protestantów. Może bardziej bym rozumiała, dlaczego Isia-Holly (Katarzyna Dudek), w kraciastej sukience, jeżdżąca na wrotkach rodzi dziecko w pubie, może bym wiedziała, jak interpretować scenę gwałtu w toalecie. Choć z drugiej strony, takie sceny nieobce są naszym czasom.

Dlaczego więc oglądając spektakl nie zauważyłam, kiedy minęły godziny? Bo to brawurowe widowisko i było na co popatrzeć, nie tylko dzięki doborowej grze aktorów, ale również oryginalnej choreografii Jakuba Lewandowskiego, kostiumom, światłu (Maria Machowska, Szymon Adamczyk), rockowym piosenkom, z których song Racheli-Jenny (Barbara Lubos), buntowniczki z pistoletem, mszczącej się za swoją krzywdę, śmierć synów, i topiącej ból w alkoholu, brzmiący charakterystyczną chrypką i zadziornością, do tej pory dźwięczy mi w uszach.

Brawurowy jest też finał.
Może to znak czasów, że bierze się główny problem od klasyka i tworzy nową opowieść? Bo tamtej, osadzonej w realiach początku XX wieku już nie ma? Bo choć „trza być w butach na weselu”, to mało kto bierze sobie nakazy poważnie i stosuje się do nich.

Ważna jest zabawa i powszechnie zadawane pytanie: Jak się bawisz. Pytanie, które dotyczy nie tylko wesel i balów, ale w ogóle naszego życia. Jakby życie po to tylko było, by się dobrze zabawić. By się zapomnieć w tańcu, by wpaść w trans, ale zupełnie inny niż ten u Wyspiańskiego. Trans współczesny ma przynieść ucieczkę od codzienności, przyjemność, skoro życie jest takie krótkie i stracić je można za rogiem. Bo w tańcu nieważne, kto jest kim, jeśli się dobrze tańczy i wyczuwa rytm. Bo w tańcu nie tyle się rozwiązuje problemy, co się je zamula i znieczula. Może jest jakaś prawda w tym, że jeśli dogadujesz się z partnerem w tańcu, to dogadasz się i w życiu?

Niezwykła to koncepcja reżyserska i inscenizacyjna.
Może i dobrze, że mamy zarówno inscenizacje wierne idei i realiom dramatu Wyspiańskiego, odnoszące się z nabożeństwem do tekstu, i mamy „Wesele” Radosława Rychcika, który z Wyspiańskiego wybiera fragmenty i układa z nich dialogi przypisane innym postaciom, z inną historią. Jeśli jest jakiś stały punkt odniesienia, to idea pojednania, konieczność patrzenia w tę samą stronę, poparta wiarą w miłość i dobro, które przecież musi być, skoro istnieje zło. Ciekawam, co by powiedział Wyspiański, gdyby zobaczył swoją sztukę, oparty o futrynę jednych z drzwi na widowni. Czy miałby za złe reżyserowi, że szeroko i zwiewnie potraktował słowo „adaptacja”, czy też by go usprawiedliwił, wierząc, że reżyser tak to czuł, tak to słyszał i tak napisał. A może by powiedział: Każden ogień swój zapala, każden swoją świętość święci. A może wyszedłby oburzony, złorzecząc: Ale świętości nie szargać, to boli.

Mnie nie boli. I choć pisarką jestem i na straży słowa stać powinnam, to jednak wiem, że Horacy jest jeden, natomiast nawet o wielu Noblistach już dzisiaj nikt nie pamięta.

Teatr Śląski, Stanisław Wyspiański, „Wesele”. Premiera 8 stycznia 2016 roku.

Marta Fox
http://marta-fox.blog.onet.pl/

in / 1244 Views

Brak komentarzy

Napisz swoją opinię

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.