Zuzanna nie istnieje
Fragment powieści:
(którą piszę)
Spojrzał w lustro. Odwrócił głowę, jakby niepatrzeniena siebie, w czymkolwiek mogło pomóc, cokolwiek zmienić.
Był blady. Może nie tyle blady, co spocony.
Tak, spocony.
Przesunął czystą ręką po twarzy.
Poczuł wilgoć wynikającą nie z upału, ale z twarzy, która się boi.
– Mam jeszcze szansę – pomyślał – mogę uciec chyłkiem.Drzwi na korytarz są na prawo, tylko kilka kroków.
Mógłby sięwymknąć po cichu, nie zamykając ich, tak by nie było słychać trzaśnięcia.Powolutku, po cichu, trzy kroki do przodu i będzie na korytarzu, a potembiegiem, na ulicę, w prawo, i wjakąkolwiek bramę. Szybko, sprawnie, uciekać, wymazać zielone oczy, srebrnyłańcuszek, a może złoty łańcuszek, na kostce nogi, na przegubie ręki. Przymknąćdrzwi, nie zatrzaskiwać, uciec, byle dalej, byle gdzie.
Znówpoczuł jej zapach.
Jakby przeszłaobok.
Jakby musnęła go włosami, a może łańcuszkiem.
Tym na przegubie.
Może tym na nodze.
Długonoga zielonooka.
Jasnowłosa zielonooka.
Klepsydra ze snującymi się włosami, rozwiewanymi przezsłowa – „rozgość się”.
Umył twarzmydłem, najpierw w płynie, potem w kostce.
Pachniało niewinne, delikatnie.
Otworzył szafkę po prawej stronie lustra, przyumywalce.
Leżały w niej równo ułożone ręczniki. Zielone.
Tak zielone, jak jej oczy, pomyślał.
I jak łazienka wyłożona zielonymi kaflami,jaśniejszymi na ścianach, ciemniejszymi na podłodze.
Otworzyłszafkę po lewej stronie lustra. Stało w niej kilka słoiczków z kremami,opakowanych firmowo, jeden bez folii, używany. Także akcesoria do pielęgnacjiwłosów – odżywki, lakiery, mgiełki do fryzowania.
– Mieszka tutaj – pomyślał.
– Jestem w jej domu – wystraszył się.
– Dlaczego ja?
Bo na mnie wypadło?
Właśnie ma mnie?
Po raz trzeci na mnie?
A kto był przede mną? Ten pierwszy i ten drugi?
Niechodziło mu o zazdrość, tylko o strach.
Nie tyle o strach, co o lęk.
Bo nie wiedział, czego się boi.
Nie chciał być prowadzonym.
Prowadzonym na cokolwiek, najmniej na seksualną rzeź,choćby na łańcuszku cieniutkim jak mgiełka, złotym lub srebrnym.
Nie chodzi o materię, ale o światło.
Tak, zawsze chodzi o światło.
W jakim świetle człowiek się pojawi, zaprezentuje,odsłoni.
On ją widział zielonooką, długonogą i przy barze, zlampką martini w ręku. Długowłosą, jasnowłosą, piękną, ale też występną.
Wszedł wjej występność.
Odkrył swoją.
Zaciekawił siebie, zaintrygował, wysupłał, wyłuszczył jakfasolkę z zielonego etui.
Wypatroszył ze szczelnie zamkniętego opakowania, wystawiłna światło prawie dzienne, choć już nocne, inne niż dyskotekowe.
Wyrwał siebie z siebie.
Czy można bardziej bezlitośnie?
Jeszczeraz umył ręce, raz mydłem w płynie, raz w kostce.
Rozpachnił się niewinnie.
Czy można być występnym, pachnąc jak niemowlę?
Dobrze, niech się dzieje rzecz wedle zapachówmydlanych, grejpfrutowych, konwaliowych, majowych i niewinności zielonookiej.
Niech się dzieje rzecz wedle schematu, wedle tandety,której zawsze był przeciwny, wedle ust, które były podobne czemuś, nie wiadomoczemu.
– Długojeszcze? – usłyszał jak go ponagla.
Wyszedł z łazienki.
– Ubrany? – zdziwiła się.
– Ty też ubrana – powiedział.
– No to mamy problem – powiedziała, podając mu lampkęczerwonego wina.
– Wytrawne? – zapytał zadowolony, że pamiętała, co piłw barze.
– Tak, wytrawne .
– Wytrawne jak ja – dodała – i zniżyła głowę, by gomusnąć ustami w usta.
– Masz usta, jak…
– Usta jak co?
5 komentarzy
Zawsze kiedy czytam Twoje książki Marto, myślę sobie że nie mogłyby być lepsze. Potem przychodzi taki wieczór, jak ten dzisiejszy. Wchodzę na Twojego bloga, czytam fragment kolejnej powieści i szepczę do siebie: „Jest jeszcze lepsza, tylko lepsza, coraz lepsza. Najlepsza!”. Mam nadzieję, że niedługo trzeba będzie czekać na całość. Pozdrawiam znad martini extra dry. Dziś i ja piję. Całuję.
Tak, potrzebuję wsparcia, jak mało kiedy. Dziękuję.
ten tekst się pochłania, a nie czytaja jestem na tak 😉
Dziękuję, bardzo.
wow, nie mogę się już doczekać Pani Marto.Pozdrawiam, Ania.