W Katowicach są dwa teatry prywatne, które lubię: Teatr Korez i Teatr Bez Sceny.
Korez był pierwszy, powstał w 1991, czyli 16 lat temu (o, matko). Pierwszym głośnym spektaklem był „Scenariusz dla trzech aktorów”. Kiedy dostałam zaproszenie na pemierę, pomyślałam, że panowie zwariowali, porywając się z motyką na słońce. Jeszcze miałam w pamięci aktorski kunszt Peszka i Grabowskiego, a tu jakiś amatorski zespół postanowił pójść w ich ślady. Poszłam podziwiać klęskę, a tymczasem zakochałam się od pierwszego wejrzenia do nadal.
Zaczęłam „Korez” hołubić i sercem, i piórem, a miałam wtedy taką okazję jako korespondentka popularne, ogólnopolskiej gazety teatralnej, wychodzącej w Warszawie co tydzien, o nazwie „Goniec Teatralny”. Tajemnicę sukcesu „Korezu” ( szef – Mirosław Neinert) stanowiło doskonałe aktorstwo, rewelacyjne rzemiosło i repertuar przyciągający publiczność. Nie było w tym teatrze eksperymentów i pseudoawangardy. Wyprodukowane przed laty spektakle są nadal w repertuarze. Młodzieżowi bohaterowie moich powieści chodzą zawsze do tego teatru. Dostałam od „Korezu” w podzięce swój pierwszy w życiu medal – „Pieprzonego pierożka”. W „Scenariuszu” pada taka kwestia: Dlaczego pieprzone pierożki są dobre, a pieprzone życie już nie takie”.
Młodzież, którą jeszcze wtedy uczyłam w liceum, pisała prace na tak postawione pytania i biegała po kilka razy na spektakle. Zaraziłam ich swoją miłością, bo tak to już jest z miłością, że ona się mnoży, jak się ją dzieli. O tym teatrze mogłabym opowiadać wiele, bo widziałam wszystie spektakle, niektóre po kilka razy i nie zrozumie tego nikt, kto nie ma teatralnego bzika.
Wczoraj natomiast byłam na 10-tych urodzinach Teatru Bez Sceny (szef – Andrzej Dopierała). Też cenię ten teatr, aczkolwiek nie przebił on we mnie „Korezu”.
Boże, jak mi się nie chciało wyjść z domu ! Wymyślałam coraz to nowy pretekst. W końcu przekonałam siebie, że powinnam, bo tak mi każe kindersztuba. Poza tym mówiłam się z panią Stanisławą Łopuszańską, aktorką w wieku mojej śp. Matki. Obiecałam, że odwiozę ją do domu. Jak już siedziałam w samochodzie, to miałam wizję: Oto podczas pobytu w teatrze zbiry napadają na mój dom, kradną laptop, razem z pendrivem, którego nie wyciągnęłam. A to oznacza, że ginie mi moja prawie ukończona powieść, bo nie zdeponowałam jej na żadnym zapasowym serwerze, ani na płycie. Janusz mi sie kazał stuknąć w głowę. Stuknęłam się, ale wizja nie zniknęła, więc wróciłam do domu, odłączyłam pendrive, ukryłam między książkami.
W ten sposób nie zdążyłam na spektakl, co mnie nie zmartwiło, bo już go widziałam. Byłam tylko przez chwilę na bankiecie, by złożyć życzenia, wręczyć prezent i szybko się wycofać. Po powrocie rozmyśałam o tym, dlaczego już nie lubię bankietów, które kiedyś uwielbiałam. Znajomy dziennikarz zapytał mnie kiedyś, dlaczego w moim domu każda lampka do wina jest z innej parafii. – Z innego bankietu – powiedziałam. Bo jakoś tak się zdarzało, że nigdy nie piłam na żadnym bankiecie tego świństwa, które nazywają szampanem, chodziłam tylko z kieliszkiem w ręku. A potem wychodziłam z nim wprost do samochodu. Z gapiostwa, z roztrzepania, nie z pazerności na kieliszki.
Inne
Brak komentarzy