Codziennik

Covid bez reguł (2)

Covid bez reguł (2)

Szpital

W szpitalu ucieszyłam się, kiedy zobaczyłam nad swoją twarzą czerwone rogi renifera. Powiedział ludzkim głosem: Renifer we wrześniu, fajnie, co, nie? A potem próbował mi podać kilka łyżek zupy, mówiąc: Trza jeść, bo inaczej będzie pani miała takie chude nogi, jak ja, kilkanaście kilogramów w dół. Fajnie, pomyślałam, renifer powinien mieć chude nogi.

Nazajutrz zobaczyłam, że renifer to Grzegorz, 40-letni mężczyzna, przebywający szósty tydzień w szpitalu. Pani się nie boi, mówił, pani krwią nie pluje, jak ja plułem, leczą nas tym, co Trumpa, pomaga. To prawda, podawano kroplówki te, co na ebolę, ramdesisvir, antybiotyki trzeciej generacji, wprost w żyły, także steryd, deksametazon, dwa razy dożylnie. No i TLEN, tlen, tlen. Przez całą dobę, przez tydzień, jak u mnie, a potem doraźnie.

To renifer pomagał mi dojść do toalety na korytarzu. To renifer wchodził w południe do sali, w której na początku leżałam sama, jedynej, która miała jeszcze tlen w ścianie, i podskakiwał przy zakratowanym oknie, rozśmieszając wychodzących ze szkoły licealistów. Trzecie piętro, na które trafiłam, było poprzednio odziałem psychiatrycznym, stąd kraty w oknach, brak gniazdek elektrycznych w ścianach i inne atrakcje, typu rogi renifera, czy kapelusze, które ozdrowieńcy powyciągali z szafy i robili bal przebierańców, uatrakcyjniając także wygląd personelu w kosmicznych kombinezonach.

Kuzyn mnie zaraził, opowiadał renifer, jest tu ze mną, jeździ tirami i przywiózł tego covida z Niemiec. Mógł jakiegoś normalnego syfa załapać, to by się go szybko wyleczyło, a z covidem, nie wiadomo, młodzi i wysportowani byliśmy, żadnej grypy od dziesięciu lat, nic, nic.

Zaglądała do mnie Justynka, młoda dziewczyna, ze wspólnej sali w klinice, gdzie się zaraziłyśmy i ponownie się spotkałyśmy. Wykończy się pani na tym łóżku, zaraz zaradzimy, powiedziała. Z sąsiedniej salki przyturlała inne, z grubym materacem, zamieniła poduszkę na lepszą, hokus, pokus, do tego dwa prześcieradła zielone, jednorazowe. Układałam się na lewym boku, mościłam, by głowa mniej bolała, by mięśni przez przypadek nie napiąć, by gardła nie podrażnić śliną i nie zacząć na powrót kaszleć.

Najgorsze były noce pełne strachu. Na  trzecim piętrze nie było dyżurki pielęgniarek. Był telefon, można było zadzwonić. Kiedy wychodziłam do toalety, zostawiałam drzwi uchylone. Gdybym padła, ktoś prędzej mnie zauważy, myślałam. Potem dowiedziałam się, że wszędzie są kamery. Której doby pod tlenem pomyślałam, że już nie wrócę do domu? Nie wiem.

Najmilszą chwilą była ta o 4. 30, kiedy wchodziła pielęgniarka. Rozdawała poranne leki. Wychodziłam na korytarz, okutana w ciepły, polarowy szlafrok, zajmowałam trzy krzesła, jak Kordian w parku z dramatu Słowackiego. Na jednym czytnik i ładujące się telefony. Tylko na korytarzu były gniazdka. Na środkowym ja, na kolejnym szklanka z wodą.

W dzień pani nie śpi, w nocy nie śpi, niech pani poprosi o tabletkę na sen, powiedział Dominik, młodzieniec, mają rewelacyjne. Rzeczywiście, tabletka „dobroci”, jak ją nazwałam, pozwoliła mi spać przez kilka godzin.

Samotność szpitalna

Do tej pory myślałam, że najgorsza we mnie jest samotność hotelowa. Dopadała mnie, kiedy po spotkaniach autorskich wracałam zadowolona i zmęczona do hotelowego pokoju. Zamiast cieszyć się godzinami dla siebie, w eleganckich nieraz miejscach, leżałam i tępo patrzyłam w sufit, ani czytać nie byłam w stanie, ani telewizji oglądać, ani pójść na spacer.

Kiedyś napisałam: Samotność jest wtedy, kiedy nie ma mnie we mnie. Ale ja byłam, bo tam w hotelowym pokoju, przeżywałam po cichu odbyte rozmowy, karciłam się za to, że powiedziałam do czytelników za dużo lub za mało. Z jednej strony potrzebowałam być sama i już nic nie mówić, z drugiej, bałam się tych łóżek, w którym wczoraj spał ktoś inny, zawsze zastrzegałam, że pościel musi być biała i ani trochę z kory, co zdarzało się w małych pensjonatach. No i najważniejsze, nie potrafiłam z nikim dzielić pokoju, nawet z przyjaciółką, z którą wyjeżdżałam na babskie lumpki. Potrzebowałam przestrzeni tylko dla siebie.

Samotność covidova oznaczała strach przed uprzedmiotowieniem. Niby masz nazwisko, ale równie dobrze mógłby to być numer. Dogląda cię lekarz i pielęgniarz, ale widzisz tylko jego maskę i kosmiczny kombinezon. Masz przy sobie telefon, ale nie możesz rozmawiać, bo trudno złapać oddech i nie chcesz przerazić rodziny swoim świszczącym głosem. Powracała do mnie wówczas scena z filmu o pandemii. Zaczynało się jak u nas. I to, co było katastroficzną filmową wizją, nagle stało się realnością. W filmie lekarka umiera samotnie leżąc w ogromnej hali (namiocie, stadionie), a jej truchło wrzucone zostaje do wspólnego grobu.

Samotność jest wtedy, kiedy nie ma mnie we mnie, powtarzałam sobie w szpitalu. Nie ma mnie, pomyślałam, pustka. Nie wrócę już do domu, nie zobaczę bliskich, nic, nic. Już nie obchodził mnie bałagan na biurku, ani nowa książka, która właśnie wyszła z drukarni, ani nadsyłane życzenia zdrowia, ani pytania o to, czy dzisiaj lepiej. Gówno, a nie lepiej, myślałam. Dlatego chciałam spać, byle tylko się nie bać. Ale i sen miał swoje koszmary. Nie chciałam z nikim rozmawiać. Na nikogo patrzeć. Kiedy zrodziła się we mnie złość, pomyślałam, że coś drgnęło. Kiedy odkryłam, że mogę wypowiedzieć kilka zdań bez zadyszki, pomyślałam, że wracam do siebie.

Brygada szturmowa, czyli anioły

Lubiłam moment, kiedy zbliżała się „brygada szturmowa”, pielęgniarki w kosmicznych kombinezonach, zakutane pod szyję, z niebieskimi workami na nogach, ochraniaczami. Szeleściły ich kombinezony, trzeba się było wsłuchiwać w tubalne głosy, jakby zza światów, wychodzące spod specjalistycznych masek. Jesteście aniołami, mówiłam, dopytując o imię, każdemu dziękowałam za to, że tak o mnie dbali. I pomyśleć, że tam, na zewnątrz toczył się bój o noszenie masek. Pochodziliby ci „covididioci” w takich kombinezonach przez 4 godziny! Skoro się nie boją, bo pandemii nie ma, niech się zatrudnią w szpitalu jako salowi sprzątający. To dopiero radocha sprzątać w takim kombinezonie, w którym najmniejsze spojenie dodatkowo zaklejone jest plastrem. Niech by się zatrudnił jako salowy ten pisarczyk, co to wieszczy spisek i każe zrzucić kaganiec z ryja. I co najgorsze, dzieciom tę ciemnotę zapewne wciska, odbywając z nimi spotkania. Żadna praca nie hańbi, a doświadczenie pisarczykowi by się przydało.

Żyły mi pouciekały, ręce całe w sińcach. Jak się wbić, by pobrać krew, jak założyć nowy wenflon. Małgosi się uda, ona najlepsza, pocieszano mnie po nieudanych próbach. Cudnie mi pan podał te zastrzyki, panie Rafale, zwróciłam się do pielęgniarza wysokiego na dwa metry. Żaden pan, tylko Rafał. Te leki działają cuda, niech pani zobaczy naszych młodych ozdrowieńców, którzy byli już po drugiej stronie.  Aha, dodał przy drzwiach, zapomniała pani powiedzieć, że jestem przystojny. No, ba!

Lekarze byli tutaj cudownie starej daty. Podczas obchodu obsłuchiwali dokładnie stetoskopem każdego, tłumaczyli wyniki. Nikt tu nie przelatywał jak burza. Ciągle przypominali, że to obustronne, śródmiąższowe zapalenie płuc będzie nam długo doskwierać, trzeba więc żyć powoli, jak gruźlicy na Czarodziejskiej Górze. Ma pani szczęście, dobra reakcja na leki, powiedział lekarz. Niektórym pacjentom trzeba kilka razy zmieniać antybiotyk. Tak, już to czuję, że jest lepiej. Kroplówki i sterydy też zrobiły swoje. Może łatwiej mnie leczyć, bo od kilkunastu lat nie zażywałam żadnych antybiotyków. Ale też nie wiadomo, co ten covid we mnie jeszcze zepsuje, to się okaże, jak stąd wyjdę, myślałam, bo już czarne myśli ze mnie ulatywały.

Pacjenci

Łóżka się zapełniały. Przywieziono staruszkę, będzie dobrze, pocieszała ją pielęgniarka, głaszcząc po głowie ręką w gumowej rękawiczce. Nic chyba do kobiety nie docierało, wydawała z siebie rzężące dźwięki. Boże, nie przetrwa tej nocy, przeraziłam się.

Doszła też „pańcia” wyperfumowana na maksa. Co chwilę jej telefon wydawał dźwięk przypominający alarm wyjący na placu więziennym. Odbierała na głośnomówiącym. A to pani z sanepidu, a to wnuki, koleżanki, i tak na okrągło. Poprosiłam o wyciszenie, także o nieużywanie perfum. Postaram się, powiedziała, ale nie wyciszyła, a po kilkunastu minutach wróciła z toalety oblana duszącymi perfumami w dwójnasób. Proszę nie używać tych śmierdzących perfum, prawie wrzasnęłam, to nie SPA, przecież widzi pani, że jestem pod tlenem, jak pani może mi to robić. Usłyszałam, że jestem chamką, jakiej pańcia jeszcze w życiu nie spotkała. Z wielkim hukiem wyniosła się do innej salki, a ja przez godzinę dochodziłam do siebie pod zwiększoną dawką tlenu.

Największy luksus na trzecim piętrze miała „menelka”, jak czule ją nazwał któryś z chłopaków. Z powodów zagrażających innym pacjentom dostała pokój osobny, z łazienką. Nakazano jej z niego nie wychodzić i nie korzystać tym samym ze wspólnej toalety. Bynajmniej nie usłuchała. Coś się kobiecinie przestawiało w głowie i nocą, ubrana w łachmany, z postrzępionymi reklamówkami, próbowała się wydostać z oddziału. Pacjenci świetnie spali po tabletce „dobroci”, mnie to rumplowanie obudziło, nakazałam pani wracać do pokoju, bo jak nie, to zadzwonię po pielęgniarki i strażnika, ale powiedziała mi, że ma mnie w dupie. Przystawiłam krzesło pod drzwi, by usłyszeć, kiedy weszłaby do naszego pokoju. Koło godziny czwartej poległa, uciszyło się. Wtedy wyszłam na korytarz z butlą środka odkażającego i wymyłam wszystkie klamki, wyłączniki światła, krzesła, blat stolika z mikrofalówką. I od tego dnia robiłam to codziennie.

Beatka i Lidka to dwie kolejne pacjentki w pokoju. Młode, piękne, elokwentne, bardzo pomocne, uczynne. Nareszcie nocą poczułam się bezpieczniej. Nasłuchałam się ich opowieści. Lidka na dodatek układała wielce zgrabne ballady covidove, w życiu bym takiej nie ułożyła. Lidzia przechodziła chorobę lekko, po kilu dniach została zwolniona. Beatce trzy razy zmieniano leki, wyszła dopiero po 4 tygodniach leczenia.

Policja i Sanepid

Najbardziej dbała o mnie policja. Dzwonili codziennie, nie odbierałam przez kilka najgorszych dni. Powiedzieli więc mężowi przez domofon, że mają dla mnie mandat. Przez kilkanaście dni dzwoniono do mnie codziennie, za każdym razem z innego numeru. Proszę podjeść do okna, pomachać nam. Jestem w szpitalu, tłumaczyłam. W 13 dniu szpitala zadzwonił ktoś z centrum kryzysowego w Warszawie. Chcieliśmy panią powiadomić, że ma pani dodatni wynik na covid i  będzie się z panią kontaktował sanepid, by ustalić termin izolacji. Myślałam, że teraz to już naprawdę Matrix. Nie pomagały prośby o wprowadzenie mnie w system. Policjanci bardzo uprzejmi byli, no, widzi pani, jaki burdel mamy, same 13 posterunki.

Kiedy wróciłam ze szpitala do domu, zadzwoniłam do Sanepidu i powiedziałam, żeby mnie zdjęto z ich ewidencji. Pani zapewniła, że to zrobiła, jestem ozdrowieńcem. Nareszcie wiadomo kim jestem, ucieszyłam się. Najważniejsze, bym miała spokój. Ale to byłoby zbyt proste. Za dwa dni znów zadzwonił do mnie Sanepid, poproszono, bym im podała dokładne daty, bo ze mną jakoś dziwnie jest. Najpierw kwarantanna, potem izolacja, bo zachorowałam w czasie kwarantanny. Potem szpital. Nadal pani jest w szpitalu, coś się tu nie zgadza, będą sprawdzać, zadzwonią jutro. I jeszcze trzy telefony kolejnego dnia, wreszcie spokój, oby.

Czego dowiedziałam się o sobie? I o covidzie?

Covid to nie kwestia wiary, tylko wiedzy. Ci, którzy mówią, że nie wierzą, niech się pomodlą, to może im Bóg rozum przywróci. Nie ma reguł w covidzie, mój mąż nie zachorował. Może był na plusie i przeszedł bezobjawowo? Covid, jak cię już dorwie, z każdym dniem zagarnia więcej. Kiedy gorączka odchodzi, a tlen masz na wyciągnięcie ręki, wydaje ci się, że wstaniesz i zaczniesz funkcjonować normalnie. Nie zaczniesz, bo sił ci starczy na tyle, by się ubrać, ale przejść korytarz szpitalny tam i z powrotem, dwieście kroków, to problem.

Nie mogę pojąć, jak to jest, że politycy z covidem czują się wspaniale, a Trump to nawet o dziesięć lat młodszy. Niech by przyszli do szpitala, gdzie byłam i zobaczyli tych młodych zombiasów, trzymających się ścian!

O sobie dowiedziałam się, że nie chcę być już grzeczna. Od dnia, kiedy postawiłam się perfumowanej pańci, zachciało mi się żyć. Poczułam, że nie chcę mojej ukochanej rodzinie wywinąć covidovego kozła, skoro zawsze byłam Rambo. Przekonałam się, że mam przyjaciół. I że nie jestem tak miłosierna, jak mi się wydawało. Miłosierne były pielęgniarki, ale kiedy wyrażałam swój podziw, mówiły, że tylko wykonują swoją pracę.

Choroba jak mało co pokazuje, czy się ma życzliwych wokół siebie, czy tylko ciekawskich.

Notatki

Tak, robiłam notatki. To u mnie taki zwyczaj jak mycie zębów. Nie zaglądam do nich. Ten tekst napisałam bez wspomagania się nimi. Może przeczytam pandemiczny dziennik, kiedy nasz horror się skończy, bo wierzę, że kiedyś się skończy. I choć marzę, by było jak dawniej, wiem, że nic nie będzie jak dawniej.

W czasie choroby nie czytałam, nie słuchałam audiobooków, nie byłam w stanie się skupić. Żyłam w nieustającym lęku. Kiedy gorączka spada, nadal leży się jak roślina. Nawet najgłupszego filmu na Netflixie nie chciało mi się zobaczyć. Nic mnie nie interesowało. Naprawdę nie wiem, jak to przetrwałam. Okazuje się jednak, że to co było niemożliwe, staje się możliwe, i że można się przyzwyczaić, bo trzeba.  Wpada się w rytm szpitalnych rytuałów i dni mijają, nakładając się jeden na drugi.

Teraz jestem w domu, śpię w swoim najcudowniejszym łóżku. Przez kilka nocy budziłam się z krzykiem, bo wydawało mi się, że się duszę, a na ścianie nie ma tlenu. Zasypiam bez „tabletki dobroci. Kawa zaczyna mi smakować. Apetyt wraca.

Co robię? NIC. Robię NIC. Lenię się. To mi się po prostu należy.

in / 6188 Views

10 komentarzy

  • Ewa 20 października 2020 at 17:23

    Marta, Kochana Wojowniczko, bardzo Ci dziękuję za to sprawozdanie. Życzę zdrowia i obyśmy się kiedyś spotkały w miłej knajpce przy plaży, na dobrej kawie. Wymienimy się tomikami wierszy i dobrym słowem. Ściskam Cię serdecznie, Ewa

    Reply
    • Marta 22 października 2020 at 15:46

      Dziękuję. Oby tak się stało!

      Reply
  • Andrzej 20 października 2020 at 19:31

    Jesteś bardzo dzielna. Dzielna i silna. Pozdrawiamy Cię serdecznie

    Reply
    • Marta 22 października 2020 at 15:45

      Andrzeju, nie mam tej pewności. Widzę, że jestem rozmemłana lebioda i rozrzewniona. Każdy gest serdeczny mnie wzrusza. Twoje słowa też. Bardzo Ci dziękuję.

      Reply
  • Agata 20 października 2020 at 19:56

    Jak normalnie, aczkolwiek dobrze opisane. Jakie to wszystko prawdziwe i przerażające. Utożsamiam się z tym wszystkim. Uprzedmiotowienie jest najgorsze. Dziękuję autorce za jej relację, za jej książki i spotkania z czytelnikami. A nade wszystko cieszę się, że nadal jest z nami i dzieli się sobą.

    Reply
  • Małgorzata 22 października 2020 at 13:09

    Martuniu, jesteś wspaniała!
    Obyś już nigdy nie doświadczała takich cierpień. Dziękuję Ci raz jeszcze za to mądre, niosące nadzieję świadectwo!

    Reply
    • Marta 22 października 2020 at 15:44

      Małgosiu, dziękuję.

      Reply
  • Grzegorz B 7 listopada 2020 at 20:05

    Bardzo się cieszę , ba co ja piszę , to wspaniale , że Pani żyje !!!!!!!

    Reply
  • Mariola 10 listopada 2020 at 01:30

    Tylko pozdrowienie prześlę. Cieszę się, że TO już poza Panią. U nas na Warmii było do tej pory spokojniej. Kiedy podawano informacje o Śląsku, miałam nadzieję, że po Panią ta choroba nie sięgnie, że przejdzie gdzieś obok.

    Reply
    • Marta 18 listopada 2020 at 20:27

      Pani Mariolko, dziękuję. A jednak. Mimo tylu ostrożności. I to zaraziłam się w klinice, gdzie powinno być bezpiecznie. No ale zipię. Wróciłam. I choć leków we mnie moc, to jakoś trwam i dochodzę powoli do siebie. Serdecznie ściskam. Zdrowia!

      Reply

    Skomentuj Agata Anuluj pisanie odpowiedzi

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.